Autor: Magdalena (---.neoplus.adsl.tpnet.pl)
Data: 2019-05-21 23:30
Mieszkam w małym mieście (20 tys. osób) i raczej się nie zanosi, bym w najbliższym czasie przeprowadziła się do większego. Tak się składa, że 95% moich dawnych znajomych stąd wyjechało, a ci co zostali, nie utrzymują ze mną żadnego kontaktu (mimo moich prób nawiązania go). 15 lat temu było zupełnie inaczej. Wszystko tętniło życiem. Na urodziny zapraszałam nawet po 15 koleżanek. Piątkowe wieczory i weekendy spędzałam nie przed komputerem, ale na spotkaniach modlitewnych, których wtedy nie brakowało. W tym roku spytałam proboszcza który był u mnie z kolędą, czy jest jakaś wspólnota w parafii (a to przecież główna parafia, inne są dużo mniejsze) - NIC nie ma. Przeżyłam szok. Ludzie jak opętani biegają tylko po sklepach, których namnożyło się w ostatnich latach. Pamiętam czasy, kiedy na mszy były zajęte nawet miejsca stojące - teraz są tylko puste ławki. Pamiętam uzdolnionych młodych ludzi grających na różnych instrumentach, na chwałę Panu. Teraz personel w mojej pracy (kilkanaście osób) rekrutuje się z samych ateistów, zielonoświątkowców, świadków Jehowy itd., a nawet z byłych rodzin komunistycznych i innych osób niepraktykujących, więc nawet nie ma z kim założyć ewentualnej wspólnoty. Mam tylko jedną wierzącą przyjaciółkę, która musiała odejść z tej pracy, bo nie wytrzymała psychicznie (mimo, że jest znacznie starsza ode mnie i doświadczona). Czasami "wypłakuję jej się w rękaw", ale boję się, że jej się zbytnio narzucam, ma przecież swoje życie. Zresztą wiem, że i ona przecież nie będzie wieczna, choćby była nawet chodzącym aniołem. Po jej odejściu też chcę odejść, ale przecież pracy nie zmienia się za pstryknięciem palca, bo grozi mi bezrobocie (i to trwałe). Nie mam żadnej depresji (badałam się u psychiatry), ale ciągle czuję głód Boga i drugiego człowieka. Nie przeceniam oczywiście internetu, ale może ktoś mi doradzi, co mam robić.
|
|