Autor: M. (---.icpnet.pl)
Data: 2021-08-03 21:18
Mam taki oto problem.
Jestem z narzeczonym w związku od kilku lat. Wpadliśmy w nieczystość. Chciałam coś zrobić w tym temacie, nawrócić się. Przez jakiś czas nam się udało, choć było cieżko, bo niewierzący narzeczony tego zupełnie nie rozumiał. W pewnym momencie się rozpłakał, że jest sfrustrowany, że ma wspaniałą dziewczynę i nie może jej dotknąć, bo panowie w sukienkach tak każą. Próbowałam tłumaczyć tak, jak umiem, ale po jakimś czasie nie dałam rady i znów upadłam. Po kilku takich wzlotach i upadkach, odpuściłam spowiedź. Czułam się jak hipokrytka spowiadając się i wiedząc, że znów upadnę. Oliwy do ognia dolał ksiądz, który przy ostatniej spowiedzi był bardzo nieprzyjemny. Te dwie rzeczy się nałożyły i porzuciła, spowiedź. Nie dawało spokoju, nie chciałam tak żyć. Wyjścia były dwa - rozstać się lub wziąć ślub. Wybraliśmy to drugie i tak zaczęliśmy przygotowywać się do ślubu. Przyszedł czas rozmowy z księdzem. Chcąc uporządkować swoje życie, chciałam wszystko wyznać. Nie dałam rady. Byłam tak przerażona, że nie dałam rady powiedzieć księdzu, że mieszkamy razem. Mimo szczerej chęci, ogromnego samozaparcia, ogarnął mnie taki strach, że nie dałam rady. Postanowiłam postąpić inaczej przy spowiedzi. Pojechałam nawet do innego kościoła, by nie przypominać sobie o tamtej felernej spowiedzi, by znów mnie tak nie sparaliżowało. Znów klapa. Zrobiło mi się gorąco, świat w głowie zaczął wirować, język się plątać... Wyznałam nieczystość, lecz na pytanie o wspólne mieszkanie, odpowiedziałam wymijająco "zostaje u mnie często", jak najgorsza idiotka, a przecież tak chciałam, żeby ta spowiedź była dobra... teraz siedzę i ryczę myśląc o tym, jaka jestem żenująca.
Jak to widzicie? Spowiedź ważna? Chcę wyjść z bagna, w które wlazłam. Pomocy.
|
|