Autor: Lil Lady (87.204.211.---)
Data: 2008-11-22 22:51
Jestem w podobnej sytuacji. I tak naprawdę to dopiero teraz, gdy po ludzku wszystko mi się wali, uczę się ufać Bogu, mimo, że z różnym skutkiem, raz bardziej, raz mniej, ale jakoś się jeszcze trzymam ;)) W końcu "gdy na morzu wielka burza, Jezus ze mną w łodzi jest". Z tą burzą, łodzią i chwiejnością to idealna metafora :)
Tak naprawdę to nie mam do siebie chyba wcale zaufania - nie ufam swoim emocjom, bo są zmienne i zależne od okoliczności zewnętrznych; nie ufam swoim obserwacjom - bo zbyt wiele razy się pomyliłam, bo nie chciałam wziąć pod uwagę tego, co inni mieli na dany temat do powiedzenia. Teraz ufam tylko Bogu, bo tylko On jest niezmienny i mam pewność, że nic mu się tam nagle nie poprzewraca, że mnie kocha na przykład ;) Ale żeby dojść do takiej ufności, to musiałam przejść przez takie ostre katharsis.
A nadzieja? Ja też nie raz miałam nadzieję, że Bóg wysłucha mojej prośby tak jak ja chcę ("I bądź wola moja") i nieźle czułam się skrzywdzona przez Boga, ale dopiero na przestrzeni czasu widzę, że On nie mógłby mnie chyba bardziej skrzywdzić, niż gdyby wysłuchał wszystkich moich próśb według tego scenariusza, który Mu próbowałam podsunąć.
Nadzieja i prawdziwa wiara moim zdaniem powinna polegać na tym, że bez względu na to co się dzieje, dzieje się to dla Twojego dobra, czy to wiecznego, czy to teraźniejszego, ale dla dobra i nie ma innej opcji. Koniec. Kropka.
|
|