Autor: Skrupulantka (---.dynamic.chello.pl)
Data: 2012-01-25 08:55
Też miałam takie myśli, kiedy mój tata ciężko zachorował (nieodwracalnie), bardzo się bałam momentu śmierci, tych chwil, które nastąpią później, życia, które będzie się toczyło już bez niego; opłakiwałam różne ważne wydarzenia, jakie mogłyby nastąpić, a jego nie będzie przy moim boku, i jak to wtedy będzie (na przykład jak przeżyję swój własny ślub, bez błogosławieństwa taty). Martwiłam się często też o mamę, bałam się, że i ona mnie opuści.
Kiedy mijały lata, zaczęłam oswajać się z sytuacją (choć to nigdy nie nastąpi do końca, bo jak się pogodzić z powolną utratą bliskiej osoby - no nie da się), wychodziłam do ludzi, zaczęłam dostrzegać w swoim otoczeniu osoby, które bardzo cierpią i wtedy starałam się im pomagać (robię to do dziś).
Ogromne cierpienie, dzięki łasce Boga, przemieniło się w coś dobrego, a brak nadziei, którą odczuwam czasami, szybko zamieniam na działanie, na dobre słowo dla kogoś, komu jest bardzo smutno, na drobny gest w stronę człowieka, któremu jest po prostu źle. Później nawet, co może wydać się kontrowersyjne, dziękowałam Ojcu Niebieskiemu, że sytuacja nie jest odwrotna: to znaczy, że rodzice nie muszą patrzeć na moje cierpienie/śmiertelną chorobę i że to nie oni mnie pochowają, tylko ja ich, i wtedy ich śmierć, można potraktować jak łaskę, choć przeżyć ciężko, a jeszcze trudniej się pogodzić z tym.
To, co mogę Ci radzić: "Wyjdź do ludzi, a wtedy zobaczysz, jak bardzo jesteś potrzebna drugiemu człowiekowi".
Ciesz się chwilami spędzonymi z rodzicami i naucz się dziękować, że masz ich przy sobie, że są zdrowi, kochają siebie i ciebie, byli z tobą całe życie i dali ci mnóstwo miłości: wtedy będzie Ci lżej, niezależnie od tego, jak dalej potoczą się ich losy. Bo musisz pamiętać, że Bóg nie wszystkich tak hojnie obdarza, jak ciebie, czy mnie.
|
|