Autor: Żona (---.dynamic.chello.pl)
Data: 2018-01-13 17:07
Bardzo mi pomógł (i pomaga) ten wątek. Dał mnóstwo odpowiedzi, podsunął intuicje. W dużej mierze jednak gdzieś obok pytania tytułowego. Może dlatego te słowa papieża, które cytowałam wczoraj, tak mnie poruszyły.
Otóż dzięki temu wątkowi doszłam do przekonania, że wspólne mieszkanie z natury jest bardzo trudne. Nie tylko wtedy, kiedy ktoś się źle zachowuje, ktoś kimś chce rządzić, ktoś stosuje przemoc. Również wtedy, kiedy wszyscy mają jak najlepsze intencje. Różne trudne zachowania mojej Teściowej, które Wam opisywałam, występują w coraz mniejszej częstotliwości. Coraz bardziej stara się być miła, grzeczna itp., chociaż nie zawsze wychodzi, jak to w życiu. Ale jak tak sobie myślę, ze nawet, gdyby wychodziło zawsze, to i tak nie byłby to układ zdrowy.
Tymczasem Papież pisze, że wspólne życie różnych pokoleń jest z natury dobre. Oznaczałoby to, że mieszkanie pod wspólnym dachem nie wychodzi tylko wtedy, kiedy ktoś robi coś złego.
Trudno mi w sytuacjach, kiedy Teściowa ani Mąż nie robią niczego złego, a jednak jakoś uderza to we mnie. Bo takich sytuacji nie mogę pojąć. Skoro wspólne mieszkanie jest dobre z natury, to sprawy, które są integralnie związane ze wspólnym życiem, powinny być szczęściorodne. A dla mnie nie są.
Postaram się dać przykład. Malowanie ogrodzenia. Nawet, jeśli Teściowa nie rozkazuje, nawet, jeśli się grzecznie umawia na to, kiedy Mąż będzie miał czas tym się zająć - to i tak pozostaje sprawa jej i mojego Męża. A ja jestem gdzieś na doczepkę. Jest taka rada, którą gdzieś słyszałam - żeby na każdą prośbę mamy mówić "Nie wiem, mamo, ustalę z żoną/mężem". Tylko, że co tu ustalać. Czy malować? To jest już dawno ustalone, lata przed moim pojawieniem się. Kolor ogrodzenia, częstotliwość malowania - to jest coś ustalonego gdzieś, kiedyś, przez kogoś dawno temu. Na pewno nie przeze mnie. I wcale nie mówię, że chcę im teraz te zwyczaje zmieniać, bo niby czemu miałabym. Tylko, że siłą rzeczy ja ląduję gdzieś z boku układu. Jest rodzinny zwyczaj malowania ogrodzenia, "odwiecznie" ustalony. A ja mogę się nie przyłączać, bo nie muszę, tylko że wtedy powstaje układ "oni" contra "ja". Mogę też się przyłączyć, wziąć pędzel i malować z nimi, tylko, że w ten sposób dołączam do już istniejącego układu, a nie tworzę z mężem nowy. Wydaje się może, że to drobiazg, ale takich drobiazgów jest przecież mnóstwo, zajmują lwią część czasu. Abo pozostanę z boku układu (oni contra ja), albo w niego wejdę (jedna wielka rodzina, do której dołączam i której zwyczaje przejmuję). A co z tym, że mąż i żona tworzą nową rodzinę, nowe wspólne zwyczaje, wspólne sposoby spędzania czasu i gospodarowania tym, co do nas należy?
Problem zdaje się jest uniwersalny. Nasi znajomi też mieszkają z Teściową (mamą "jego"). Patrzyłam na nich z podziwem, bo sprytnie od początku podzielili dom, od początku mieli osobną kuchnię itp. Na tym samym podwórku wybudowało osobny dom ich rodzeństwo. Podwórko wspólne. Wszyscy mają jak najbardziej dobrą wolę, i trudno jakieś ewidentnie złe zachowanie komukolwiek zarzucić. A jednak ona (synowa) jest tam na tym wspólnym terenie podwórka wyraźnie na doczepkę. Chociażby kwestia sadzenia kwiatków. Ustalona od lat - wiadomo, każda rodzina ma swoje zwyczaje. I on (mąż) ma tam swoją funkcję. Z kim ją ustala? Na pewno nie z żoną. Ta funkcja jest mu przypisana od lat, dawno temu ustalili ją w rodzinie. I wiem, że o to są konflikty. Ona chciałaby być tą najważniejszą w jego życiu, co oznacza m.in., żeby to, co robią, ustalał przede wszystkim z nią. Potrzeba zupełnie zrozumiała. Znów w imię zasady "Nie wiem, mamo, czy się tym zajmę - muszę najpierw ustalić z żoną". Co ona tam ma ustalać? Jakie kwiatki sadzić? Przecież to ustalone od lat. Czy mąż ma się tym zająć? To też ustalone od dawna. I dziewczyna ma wyjścia podobne jak ja w przypadku przykładów z ogrodzeniem. Albo stanąć z boku i być na doczepkę, albo włączyć się do już istniejącego układu.
Ja serio uważam, że taki układ, nawet przy najlepszej woli, jest zagrożeniem małżeńskiej wierności. Bo pół biedy, jeśli takim malowaniem ogrodzenia czy sadzeniem kwiatków ktoś zajmie się raz na jakiś czas. Ale przy wspólnym mieszkaniu takich spraw jest mnóstwo. I okazuje się, że taka przykładowa synowa jak ja ma do wyboru albo stać z boku i na wszystko patrzeć (czyli pozwalać, żeby mąż miał więcej spraw wspólnych z rodziną pochodzenia niż ze mną = zagrożenie wierności), albo do tego układu dołączyć (i tu powstaje trójkąt ludzi = zagrożenie dla wierności).
Jest z tego wyjście, ale bardzo trudne i wcale nienaturalne. Wszystko podzielić, maksymalnie ile się da, łącznie z podwórkiem i gospodarstwem. Albo po prostu nam przekazać część domu plus gospodarstwo (bo podział gospodarstwa to bardzo trudna sprawa). Czyli de facto zostać sąsiadami. Ale nie o podziale i sąsiadowaniu pisze papież, ale właśnie o tym, żeby wspólnie.
Szczerze mówiąc, po okresie lepszego nastroju i siły do zmiany czuję się teraz bardzo źle. Z jednej strony wiem, że autonomia nowej rodziny jest normalnym, pożądanym stanem. O tym pisał Papież w innym miejscu - że starsi są zobowiązani do poszanowania nowej rodziny. Tylko, że widzę, że to utopia. To jakby tworzyć suwerenne państwo w innym państwie. To nie jest kwestia tylko dobrej woli, to jest po prostu prawie niemożliwe z obiektywnych przyczyn. A teraz czytam słowa Papieża, że powinno się razem mieszkać. Boję się, że faktycznie przez ostatnie miesiące występuję przeciwko Bożej wizji rodziny. Że powinniśmy jednak dalej mieszkać razem, i jakoś tu budować autonomię, bo tego chce Bóg - mimo, że z doświadczenia widzę, że się po prostu nie da?
Pomódlcie się za mnie, proszę. Jest mi emocjonalnie bardzo trudno w tej chwili.
|
|