Autor: Michał (---.static.ip.netia.com.pl)
Data: 2019-05-20 19:21
Tak, praca zawodowa jest z pewnością wystarczającym utrapieniem w tym stanie i pokutą. Jestem przytłoczony, ale trudno mi puścić kontrolę. Ciągle nie chcę dać się Jezusowi i uznać bezsilnym. Tak mi się wydaje przynajmniej, jak obserwuję siebie. Lecz znów, po tej odpowiedzi też możesz inaczej ujrzeć, bo ja nie potrafię całego siebie spisać, ani też nie umiem mówić na głos z osobą, stąd nie potrafię się przekonać do kierownika duchowego czy spowiednika stałego. Blokuję się w kontakcie z drugim człowiekiem, zamykam się. Jakby pustkę mam i wszystko co teraz piszę i mógłbym długo pisać, choć nie napiszę wszystkiego, to jak jestem w 4 oczy, to mam pustkę, blokadę i często złość i nic z tych rzeczy co teraz piszę nie mam w głowie, wylatują - jakby szatan mi nie pozwalał. To ta nie-asertwyność. Zamknięcie. Może jestem zniewolony.
Chodziło mi o to, że może mam podjąć jakąś z dwóch dróg prowadzących do przyjęcia Ducha Świętego, daru miłości i powiedzenia Panu Jezusowi „Tak” i przyjęcia Go do swojego serca. Jedną byłoby wykonywanie czynów bez miłości, i cały związany z tym trud, a to wszystko po to, aby - otrzymać dar miłości i już czynić wszystko nie w niewoli ale w wolności i przez Miłość (to byłaby taka chłosta niewoli prawa, by spokornieć i uznać swoją bezsilność i grzeszność i przez ten trud w końcu i spokornienie mieć możliwość wpuszczenia Pana Jezusa do serca, być zdolnym przez to do tego). A druga droga, metoda, aby modlić się tylko modlitwą Jezusową, serca, mało jeść i nie kontaktować z ludźmi lub ograniczyć to do minimum, nie czynić tylko zła, a czynienie dobra zostawić na czas aż przyjdzie Moc, może odejść z tej pracy zarobkowej, a to wszystko po to, aby przez taką drogę - otworzyć się na przyjęcie Pana Boga i wtedy wrócić do Życia z ludźmi i do pracy zarobkowej, i z Mocą, przez Miłość czynić dobro wtedy.
Zapomniałem w poprzednim napisać, że „uderzające jest to na końcu, gdzie autor śpiewa, że chyba nie ma sensu iść w niedzielę do kościoła, bo nie ma on miłości, więc będzie na nią czekał, aż ona przyjdzie (lub powróci)” - I tu zapomniałem dopisać --> bo tylko przez Miłość można wypełnić Prawo, w tym Prawo pójścia na Mszę w niedzielę, czy do pracy, czy do pełnienia dobrych uczynków, i tak dalej. Bo bez Miłości to wypełniam tylko zewnętrznie Literę i wargami czczę Pana Boga, a nie sercem. Sercem jestem daleko od niego.
Margaret, ponieważ Ty już trochę poznałaś z czym się zmagam, i odpowiadasz, to jeśli moderator pozwoli, wkleję tu to co ma z tym wszystkim związek, a co chciałem wysłać jako inny list.
-------------------------------------
Jaką metodę wybrać? Jak to wszystko widzicie? Ciało na spalenie.
Otóż brakuje mi daru miłości. Czy należy się w niej szkolić? Czy tak jest z darami? Że ma się je w małym stopniu, a z praktyką jakby dar staje się pełniej przyjęty? Nie jest z Darami od Boga, tak jak w filmie Matrix, gdzie bohaterka Trinity wgrała sobie do mózgu umiejętność sterowania helikopterem w kilka sekund i to w stopniu z tego co rozumiem mistrzowskim?
Otóż ja (świadomie/nieświadomie/z przymusu prawa?) obrałem taką drogę, że wykonuję dobre uczynki, i podjąłem pracę zarobkową – choć jestem do niej niezdolny, jak i niezdolny do kontaktów z ludźmi (przez chorobę zdiagnozowaną, ale ja tę chorobę widzę/nazywam raczej egocentryzmem i niebyciem człowiekiem i nie-posiadaniem jak mi się wydaje Ducha Świętego). A ta droga polega na tym, że podejmuję się czynów dobrych w przymusie, nie-asertywności, aby otrzymać lub otworzyć się (przez tę taką drogę pokuty) na Pana Boga, spokornieć, przejść przez chłostę taką wysiłków (w tym - poszukiwanie Pana Boga), aby otrzymać dar miłości i Ducha Świętego, aby dalej czynić dobre uczynki, ale już nie z przymusu i w niechęci, nie dla nagrody, nie ze strachu i w niewoli i nie-asertwyności, ale jakoś „inaczej”, z Panem Bogiem – przez Miłość. Piszę, że „inaczej”, bo sam nie wiem jak by to wyglądało i smakowało. Bo teraz mam taki stan, że (na prostym przykładzie), proszą mnie, bym przyszedł do nich, spędzić czas, pograć w ping ponga, a ja się godzę, choć w ogóle nie chcę spędzać z nimi czasu, ani na ten sport nie mam ochoty i gram rolę zainteresowanego, i że miło spędzam czas. Albo prosi, pomóż mi przy mojej chorej bliskiej osobie, ją wykąpać i położyć spać. A ja się godzę, choć się boję i zmuszam. Pewnie to gorszy kogoś, taka nieczułość, psychopatia, ale ja nie chcę oszukiwać siebie ani innych. Ale oszukuję, otoczenie pieje, że jestem taki dobry. A podobno biada gdy was chwalą.
I wydaje mi się, że zawsze, gdy z przymusu (czy to przymus pójścia do pracy, bo kto nie chce pracować ten niech nie je --> a ja do dziś nie umiem stwierdzić, czy nie chcę pracować, czy raczej nie mogę pracować – a nie mówię o czynnościach, które NIE dają pieniędzy, chleba, tylko mówię o tej pracy ku zarabianiu pieniędzy, co jest też uwikłane w bycie przedsiębiorcą, albo bycie u pracodawcy --> posiadanie takiej możliwości w ogóle (i to nie na czarno chyba?) – bo tego dotyczy słowo o całym jedzeniu od św. Pawła, bo jedzenie jest kupowane, jest z pracy – a jałmużna „jest tylko dla tych” co nie mogą pracować – choć nie wiem czy wg Pana Boga ona się należy tym co nie mogą pracować --> ale cofam to ostatnie, bo tu chyba sprawiedliwość Miłości nakazuje naturalnie, że osoba nie mogąca pracować otrzyma z serca chrześcijanina darmową pomoc i jedzenie i opiekę – i może mówienie że się ta jałmużna NALEŻY jest niewłaściwe, ale kto prawdziwie kocha ten da jałmużnę osobie nie mogącej pracować, wytwarzać, zarabiać) --- przepraszam za tę dygresję od tematu w nawiasie. Kontynuując… i wydaje mi się, że zawsze gdy z przymusu dobrego uczynku (godzę się na coś nie-asertywnie i wykonuję to w lęku i niechęci) – to wydaje mi się, że działa wtedy cały czas na mnie słowo, że:
„I gdybym rozdał na jałmużnę całą majętność moją, a ciało wystawił na spalenie, lecz miłości bym nie miał, nic bym nie zyskał.” – 1 Koryntian 13,3.
Tak właśnie się czuję przy każdej interakcji z człowiekiem drugim. Że gram rolę. Zmuszam się, i jakby wystawiam tym symbolicznie ciało na spalenie, ale miłości nie mam i to jest bez sensu.
Nie wiem czy metodą byłoby oddalić się całkowicie od świata i ludzi byle już nie mieć interakcji i nie zmuszać się i nie ulegać nie-asertywnie wszystkiemu w niechęci (ale mnie na to nie stać i boję się bezdomności a do zakonu się nie nadaję chyba), czy może nie uciekać i dalej zmuszać się do wszystkiego i ulegać wbrew sobie, mimo że to nie jest miłość, ale z nadzieją, że to mnie wyszkoli i spokornieję i wyzdrowieję z tego egoizmu (niby choroby) i przyjmę dar miłości? Że taka jest do tego daru droga --> czynienie dobra w strachu i nienawiści i złości, bez miłości, z nakazu - by posiąść miłość, aby, aby, aby… czynić znów to samo dobro… ale już w wolności i z miłością, z Mocą? Jak gdyby wyszkolić się w tym darze, przez bycie takim niewolnikiem - najpierw?
A może właśnie uciec i nie iść pomóc w kąpieli, nie kontaktować się, skoro to wszystko w niewoli i z przymusu i w strachu, aby nie patrzyli krzywo (a tylko mnie chwalą żem taki anioł i jest potępienie i kłamstwo przez to, i ciało na spalenie i na nic to)? Może uciec symbolicznie na jakąś „pustynię/pustelnię”, by, by, by otrzymać jak w Matrix’sie serce nowe - nagle/na raz - i stać się nowym człowiekiem? Może takie coś było by lepsze dla mnie i dla innych?
W prawdzie działa to słowo, że nic z tego że ciało wystawiam na spalenie a miłości nie mam, ale może członek tamtej rodziny jest wykąpany i położony spać i jego rodzina się cieszy – a gdybym nie poszedł go wykąpać to byłby niewykąpany, bo on nie chodzi, a tak jakoś pomogłem – myślę sobie. Ale czy taka pomoc z niechęcią ma jakąś korzyść dla mnie? Jak mówi słowo nic nie zyskuję i na nic to jeśli nie mam miłości. No ale ten chory jest wykąpany i śpi – może jedynie dla niego jest dobrze. Ale czy Prawda bez Miłości ma jakąś wartość? Czy gdzieś głęboko i duchowo rzeczywiście taki przymusowy czyn coś dobrego zrobił tej osobie? Nie wiem. Pismo mówi, że jeśli miłości nie mam i nawet wystawiam ciało na spalenie i inne rzeczy heroiczne robię to i tak jestem niczym i żadna korzyść – jeśli jest to bez miłości.
Podsumowując: Więc nie rozumiem co robić, czy uciec na pustynię i czekać? Czekać czynnie, w sensie modlić się nieustannie modlitwą serca, Jezusową i mało jeść i szukać cały czas Boga jak Maria, a nie być już Martą - w ogóle - bo to bez sensu, bo nie nadaję się do życia, życia z ludźmi w ogóle i do pracy? Czekać na „nagły dar nowego człowieka” niby w Matrix’sie, i wrócić nowy z „pustyni” gotowy do życia z ludźmi i do pełnienia dobrych uczynków nie dla biznesu i nie z przymusu, nie ze strachu - że jeśli się postawię, odmówię, to powiedzą, że jestem zły (choć i tak jestem) - ale pełnienia ich, bo jest to Życie i Radość, przez nową naturę i naturalną chęć – przez Miłość, i tak wypełniać prawo? Czy może dalej zmuszać się i ulegać i nie uciekać nigdzie i czynić różne rzeczy i pracować i modlić się, bo całe to cierpienie zmuszania się jest właśnie potrzebne bym spokorniał i zobaczył swoją grzeszność i słabość, że jestem proch i dzięki temu cierpieniu i ujrzeniu tej mojej nędzy w końcu otworzę się na przyjęcie Ducha Świętego – bo jak walczący z Bogiem Jakub w końcu przyznam Bogu rację, że jestem bezsilny i Bóg „zwichnie mi biodro i da nowe imię”? Że może taka metoda? Przyznam, że poznaję swoją bezradność bardziej odkąd poszedłem do pracy zarobkowej, mimo że jestem do niej całkowicie niezdolny.
PS: Trochę trudne i wywołujące we mnie złość są dla mnie też słowa: „nie spodziewali się nagrody za prawość” – Mądrości 2,22b. Jak spodziewać się nagrody za te wszystkie trudy mojego zmuszania się i robienia dobra mimo wielkiej niechęci, jeśli słyszę, że spalając tak ciało – mówiąc symbolicznie – jestem i tak niczym i nic nie zyskuję, bo nie mam miłości. Ten aspekt „spodziewania się nagrody”, jest jak gdyby anulowany przez to, że słyszę, że nic nie zyskuję bo nie mam miłości, mimo że wykonuję prawość dobrego uczynku --> ale uczynku wykonanego z przymusu, bez miłości, w niewoli.
|
|