Autor: Milena (21 l.) (---.dynamic-3-poz-k-1-2-0.vectranet.pl)
Data: 2020-02-23 13:37
Może nie powinnam pisać na tym forum, bo jestem agnostyczką i moje pytanie nie dotyczy zbytnio kwestii religii. Piszę, bo pamiętam jak kilka lat temu gdy jeszcze byłam wierząca zwróciłam się tutaj o pomoc i ją dostałam, a w mojej obecnej sytuacji szukam pomocy wszędzie, gdzie się tylko da.
Mam obecnie 21 lat. Zachorowałam na depresję w pierwszej klasie gimnazjum. Mój stan się pogorszył do tego stopnia, że musiałam mieć nauczanie indywidualne. Wiele razy planowałam wtedy samobójstwo. Raz podjęłam realne działania w tym kierunku. W wieku 14 lat nałykałam się tabletek, ale wystraszyłam się i zadzwoniłam na pogotowie. Całe szczęście, bo 10 minut później już zaczynałam tracić świadomość i miałam halucynacje, a nie wiem czy by ktoś z domowników w porę zauważył, co się dzieje i czy by pomoc nadeszła na czas. Czasem zastanawiam się, co by było gdybym jednak na to pogotowie nie zadzwoniła.. Brałam udział w wielu terapiach, indywidualnych, grupowych. Miałam iść do psychiatryka, ale z mamą uzgodniłyśmy, że lepiej jak będę się leczyć w domu, bo bez rodziny obok będzie mi gorzej. Brałam leki, chodziłam po psychiatrach. Od tamtej pory mam takie epizody. Raz czuję, że mogę wszystko, jestem kimś, jestem zadowolona z życia, a potem przychodzi wielki dół, znowu nie chce mi się żyć i czekam, aż tylko moje życie się skończy. Teraz znowu nadszedł mnie epizod depresji.
W październiku zaczęłam studia, poznałam cudownego chłopaka. Wszystko było pięknie. Mój stan zaczął się pogarszać jak nadeszła moja pierwsza sesja. Stresowałam się nadmiernie dosłownie każdym egzaminem, myślałam o tym obsesyjnie. Byłam pewna, że jak tylko zdam tą nieszczęsną sesję to wszystko wróci do normy i będę dalej szczęśliwa. Tak się nie stało, mój stan się pogarsza, bo od tygodnia zaczęłam mieć znowu natrętne myśli samobójcze.
Obiektywnie moje życie jest szczęśliwe. Ostatni czas to wielkie zmiany. Z wspomnianym chłopakiem zamieszkałam pół miesiąca temu, wyprowadziłam się od rodziców. Mam ukochanego obok siebie i od dawna marzyłam o tym, żeby wyfrunąć z gniazda rodzinnego, stać się samodzielną jednostką. Z chłopakiem super się dogadujemy, dzielimy obowiązkami, jest w porządku. Jednak mimo tego wszystkiego nie chce żyć. Nie potrafię powiedzieć nawet dlaczego tak jest. Życie samo w sobie mnie przytłacza. Mam rodzinę, mam chłopaka, pracę, zdałam pierwszy semestr studiów. Niczego mi nie brakuje, a jednak czuję niechęć do życia. Myślę, że nawet gdybym wygrała miliony w totolotka to nadal nie potrafiłabym powiedzieć: "jestem szczęśliwa". Nie potrafię odnaleźć się w tym świecie, mam wrażenie, że jest pełen zła, nie widzę gdzie moje życie zmierza, w niczym nie widzę sensu. Dopadają mnie myśli, że najlepiej by było te życie skończyć. A potem mam obawy, że co po śmierci, co jeśli będzie gorzej. A może byłoby lepiej, albo nie byłoby nic tylko taki sen bez snów (co dla mnie jest najbardziej prawdopodobną opcją). Chciałabym nie żyć, ale równocześnie boję się bólu, śmierci i rozpaczy moich bliskich osób, nie chce nikogo skrzywdzić.
Ja sama siebie nie rozumiem. Do tego mam wyrzuty sumienia, bo moje życie najgorsze nie jest, inni mają gorzej jak to się mówi, a ja tego życia nie doceniam, nie potrafię polubić i nawet nie umiem odpowiedzieć, co mi w życiu konkretnie nie odpowiada, co bym mogła zmienić w swoim życiu, aby było inaczej. Po prostu mam uczulenie na to, że oddycham, nie cierpię życia, nie chcę go. Jakbym miała wybór to wolałabym się nie urodzić.
Naprawdę już nie wiem co zrobić z moją sytuacją, może ktoś miał podobnie?
|
|