logo
Wtorek, 19 marca 2024 r.
imieniny:
Józefa, Bogdana, Nicety, Aleksandryny – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
Antoni Wiesław Niemcewicz
Interes
materiał własny
 


Obrazki pielgrzymkowe
 
 Co roku idzie prawie taka sama liczba pielgrzymów. I nasza parafialna grupa św. Kingi jest tak samo liczna, ponad setkę. Różnice niewielkie, raz nieco mniej, raz więcej. Śpiewamy i modlimy się, radujemy. Nic tak nie łączy, jak pielgrzymowanie, nic tak nie pielęgnuje wspólnoty, jak śpiew. To jest takie wyraźne i wspaniałe! Już po kilku godzinach zawiązuje się prawdziwa całość grupy i można to niemal fizycznie wyczuć. Kilka pieśni, jakaś sytuacja na drodze, uścisk dłoni, drobna pomoc i wiemy, że jesteśmy razem, że to nasza grupa., że idziemy do Częstochowy, do Maryi, że prowadzi św. Kinga. Śpiewamy religijne pieśni, śpiewamy pieśni maryjne, uwielbiamy Jezusa. To jest marsz i cały czas modlimy się nogami. Wysiłek i trud oddajemy Bogu Wszechmogącemu. Z tego trudu, z potu i kurzu, z wyrzeczeń i wytrwałości Bóg stwarza Niebieskie Jeruzalem.
 
Nie znam pielgrzymki, żeby nie wydarzyło się coś jedynego i niepowtarzalnego, osobnego i cudownego. Pielgrzymowanie to modlitwa, nieustanna obecność Ducha Świętego, mistyczna realność wyższego świata. Trzeba tylko wierzyć i ufać, modlić się i radować. Pielgrzymowanie to podniesiony duch. Grupa w swym nieustannym trudzie unosi wątłe ciała i słabości ku wyżynom niebios.
 
Ale wciąż trwają w nas doznania ziemskie, maszerują przecież żywi ludzie, z ciała i krwi. Potrzebują pożywienia! Są strudzeni, czasem podłamani, niekiedy przemoczeni, rozdrażnieni. A pielgrzymowanie jest waśnie po to, żeby te słabości przezwyciężać, żeby przespać noc na sianie, przykryty kocykiem i nie płakać o świcie, ale dziękować Bogu za to, co daje. Pielgrzymowanie to szkoła stawania wobec problemów świata w dojrzałości i odwadze. A Duch Święty stwarza całą resztę.
 
Pamiętam miasteczko z ubiegłego roku. Zmęczenie i pośpiech. Pierwsze dni. Jeszcze w sercu niepokój, wahanie "czy dojdę", "czy starczy sił"? Takie pytania są czymś naturalnym. Do Częstochowy nie idą ludzie z żelaza, ale młodzi chłopcy i dziewczęta ze szkół, odziani w kruche ciała i słabość.
 
Zbieramy się do wyjścia, podnosimy z ziemi. Koniec krótkiej przerwy. Nie zdążyłeś jeszcze ochłonąć ani nabrać sił, a tu trzeba prostować kości i maszerować. Zbieramy się niezdarnie po zakamarkach miasteczka, skwerkach i uliczkach. Grupa wciąż w rozsypce. Jeszcze kilka kroków, jedna ulica, druga i wychodzimy z rynku.
 
Chciałem coś kupić, może drożdżówkę, ale trzeba się spieszyć, doganianie grupy wyczerpuje, zmienia się rytm marszu, trzeba  podbiegać i wysilać nogi.
Miasteczko wyległo na spotkanie. Co roku przechodzimy przez te same miejscowości, ta sama trasa. Dla mieszkańców to wydarzenie roku, dla sklepikarzy handlowa okazja na zysk, dzień zwiększonych obrotów na który czekają rok. Jedni przystają i pozdrawiają, inni wynoszą jedzenie, inni wodę. Ta życzliwość dodaje sił i stawia na nogi.
 
Szukam sklepu, jeden zamknięty, drugi w z wiadrami i sprzętem rolniczym, gdzie tu jakiś spożywczy? Nie widzę. Jeszcze kilka kroków, apteka - tak tych nie brakuje - dobry biznes. O, jest kawiarenka... Nie! To cukiernia, jeszcze lepiej! Widać pojemniki wystawione na chodnik. Zaglądam, nawet zapachu nie ma, wszystko sprzedane. Kiedy przez miasteczko przejdzie kilka tysięcy ludzi, w sklepach towar znika. Wchodzę nieśmiało, idzie za mną kilkanaście osób. Wewnątrz pięciu pielgrzymów, kupują ciastka.
 
Młoda ekspedientka waży starannie, liczy na kalkulatorze, trwa to wszystko długo, czekamy cierpliwie. Spoglądam na drzwi, wchodzi nowy pielgrzym, potem jeszcze jeden. I nagle drzwi się otwierają szeroko i wdziera się do cukierni trzydzieści osób, nie można oddychać, każdy chce kupić coś słodkiego... Młodzi dziewczęta i chłopcy spragnieni słodyczy.
 
Robi się hałas, uśmiechy, atmosfera przybiera na sile, gdzieniegdzie zniecierpliwienie, żeby ważyć szybciej. Młoda ekspedientka ledwo się w tym znajduje. W jej karierze nigdy nie było tylu ludzi w cukierni. Zaniepokojona właścicielka, która mieszka na piętrze, schodzi do pomocy. Dojrzała kobieta, starannie ubrana, wygląda w moich czach - jakże się mylę - nieco surowo. Pomaga pakować i wydaje resztę. Wszystko zaczyna przyśpieszać, kobiety nie nadążają. Jeszcze szybciej i jeszcze. Klienci delikatnie dopominają się szybszych ruchów. Jeszcze chwila i znów pewne przyspieszenie. I nagle słyszę głos właścicielki, która zniecierpliwionym, ostrym szeptem mówi do ekspedientki:
- Aniu, dawaj całe ciasta, nie waż. Nie mamy czasu.
 
Widzę, jak młoda dziewczyna podaje całe placki z półki, makowce, rolady, keksy... jeden po drugim, jeszcze szybciej. Mrugam oczami, czy wszystko u mnie w porządku ze wzrokiem. Wreszcie słyszę coś, czego uszy przyjąć nie mogą, rozum się łamie i wiara zawodzi:
- Aniu, nie bierz pieniędzy, jakoś sobie damy radę, dawaj za darmo... Szybko, bo nie zdążymy.
 
Teraz cukiernia zamienia się w czarodziejski ogród ciastkowy, punkt samarytański dla pielgrzymów - ciasto za ciastem, pączek za drożdżówką, za kremówką zwykłą kremówka papieska. Zdumieni pielgrzymi patrzą z niedowierzaniem, co się tu dzieje... Placek i tort jak latające ptaki... środkowej półki już nie ma, kolej na wyższe i najwyższe. Jeszcze dwie, trzy minuty... Bez pakowania, każdy dostaje tort, chcesz czy nie chcesz, dostajesz od ręki, byle szybciej, wszystko za darmo. Ktoś woła o sernik, dostaje cały keks, ktoś inny o pierożek z kapustą - dostaje duży placek z truskawkami. Nikt nie narzeka. Wygląda to, jak nierealna scena filmowa, jak wyreżyserowana ekspozycja hojności, promocja promocji w prawdzie serc, z czasów pierwszych gmin chrześcijańskich. Jeszcze chwila, klientów ubywa w oka mgnieniu a towar ulatuje.
 
W maleńkiej kawiarence widzę czyste półki: same białe papiery bez towaru, jak w piekarni przed wypiekiem chleba w późnych godzinach wieczornych, jak w sklepach PRL w stanie wojennym. Na najwyższej półce jeszcze jakiś wczorajszy gnieciuch, ale i ten znika. Cukiernia puściutka i czysta. I dwie ekspedientki. Młoda i starsza, właścicielka. Może to mama i córka? Obie radosne i uśmiechnięte, jakby zrobiły najlepszy interes.
- Kto wie? Może to interes ich życia? - myślę. I modlę się na głos. Daj im Boże zdrowie.
 
Antoni Wiesław Niemcewicz