logo
Czwartek, 28 marca 2024 r.
imieniny:
Anieli, Kasrota, Soni, Guntrama, Aleksandra, Jana – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
Jacek Salij OP
Jezusowa rodzina
Idziemy
 


To bardzo piękne formuły, że rodzina ma być Kościołem domowym i że Pana Jezusa powinniśmy zaprosić do swojego życia. Jednak czy nie używamy tych formuł w sposób pusty?

 

Od kilku już dni śpiewamy kolędy i nasiąkliśmy zawartą w nich kontemplacją różnych przejawów bezradności i bezbronności Dzieciątka Jezus. Wciąż na nowo nas to zdumiewa, że wszechmocny Stwórca wszechświata nie tylko zechciał przyjąć nasze człowieczeństwo, ale i przeszedł wszystkie kolejne etapy ludzkiej słabości i całkowitej zależności od innych – od przebywania przez dziewięć miesięcy w łonie swej Matki, przez okres bezradności niemowlęcej po kolejne lata wieku dziecięcego. W kolędach dajemy wyraz naszej radości i zachwytowi, że to Dzieciątko, tak jak każde niemowlę, potrzebowało ludzkiej pomocy i usługi. Że trzeba Je było karmić i pieluszki Mu przewijać, że Matka musiała się troszczyć o to, żeby nie zmarzło i śpiewać Mu kołysankę, żeby zechciało zasnąć.


Największa chyba genialność kolęd na tym właśnie polega, że tak przekonująco pokazują nam to całkowite uzależnienie się Syna Bożego od ludzi – w momencie, kiedy raczył stać się jednym z nas. Bóg jest nieskończenie doskonały. Jest tak dosłownie i absolutnie doskonały, że sama nawet myśl, iż Bóg mógłby potrzebować człowieka, wydaje się niedorzecznością. A jednak to, co samo z siebie byłoby niemożliwe jako absurd, dzięki darowi Wcielenia stało się faktem: Syn Boży, kiedy stał się człowiekiem, nie tylko potrzebował ludzi, ale na pomoc i opiekę ludzi zdał się całkowicie.

 

Konkretnie polegało to na tym, że mały Jezus, tak jak każde ludzkie dziecko, potrzebował rodziny. Potrzebował podstawowej przestrzeni miłości, jaką tylko rodzina może dziecku zapewnić. Jest to tym bardziej godne zauważenia, że przecież Jezus urodził się z dziewiczej Matki i nie miał ludzkiego ojca. Nie godziło się bowiem, żeby Jednorodzony Syn samego Ojca Przedwiecznego miał jeszcze jakiegoś innego ojca.

 

A jednak, przyjmując ludzką naturę, Syn Boży urodził się i wychował w rodzinie. Trudno o większe wywyższenie rodziny, o większe podkreślenie znaczenia rodziny jako podstawowej ludzkiej wspólnoty.

 

Postawmy sobie parę prostych pytań: W czym dziewicze małżeństwo Józefa i Maryi może być wzorem dla zwyczajnego małżeństwa mężczyzny i kobiety? W czym Święta Rodzina, w której urodził się i wychował Syn Boży, może być wzorem dla zwyczajnych ludzkich rodzin?

 

Jaka jest nasza miłość?

 

Otóż, jedno o tej Rodzinie wiemy z całą pewnością: że była ona przepełniona Bożą obecnością. Przecież jednym z członków tej Rodziny był sam Syn Boży, Maryja zaś i Józef – każde z nich z osobna i oboje razem – kochali Boga i byli Mu wierni naprawdę ze wszystkich sił i z całego serca. A tam, gdzie ludzie autentycznie kochają Pana Boga, tam również ich miłość wzajemna jest prawdziwa.

 

Prawdę miłości małżeńskiej i rodzinnej można poznać po tym, że mąż i żona, rodzice i dzieci jakby przenikają się wzajemnie, jakby stanowią jeden organizm. Jednak dzieje się tak dopiero wówczas, kiedy miłość to dla nas przede wszystkim dawanie samego siebie. „Człowiek – że przywołam znane słowa Jana Pawła II – jest jedynym stworzeniem na tej ziemi, którego Bóg chciał dla niego samego. Dlatego nie zrealizuje człowiek w pełni samego siebie inaczej, niż przez bezinteresowny dar z siebie”.

 

Niestety, żyjemy w czasach kultu wygody. Wielu małżonków jakby zapomniało o tym, że ślubowali sobie wzajemnie „miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci”. Niestety, wielu małżonków postępuje tak, jakby ślubowali sobie, że cię nie opuszczę, dopóki będzie mi z tobą miło i łatwo. Albo nawet jakby ślubowali, że cię nie opuszczę, dopóki nie znajdę sobie kogoś następnego. A przecież życie często stawia nas w sytuacjach, kiedy najważniejszymi wręcz imionami miłości są ofiarność i poświęcenie. Kochać wtedy, kiedy jest to łatwe i przyjemne, potrafi nawet notoryczny egocentryk. Prawdziwie kocha dopiero ten, kto trwa w miłości również wtedy, kiedy to trudne. Niestety, głównymi ofiarami miłości byle jakiej, która mija jak słomiany zapał, są dzieci.

 

Ból dziecięcego serca

 

Przypomina mi się jedna pięcioletnia dziewczynka, która podczas Mszy Świętej dla przedszkolaków wypowiedziała przez mikrofon modlitwę, która brzmiała jak oskarżenie: „żeby każde dziecko miało tylko jednego tatusia i tylko jedną mamusię”. Pomyśleć: ile bólu musiało doświadczyć to dziecko wskutek rozejścia się swoich rodziców, ażeby wydobyć z siebie aż tak przejmującą modlitwę.

 

Stosunkowo niedawno mówił mi ktoś o dziecku, którego ojciec odszedł do innej pani, jak w kącie pokoju mówiło samo do siebie: „Jeżeli tatuś do nas wróci, to będę do niego mówił: tatusiu, tateczku, tatuśku, tatuleńku, tato najukochańszy!”. Inne jeszcze dziecko całuje po rękach swojego ojca i z płaczem obiecuje: „Tatusiu, ja już będę grzeczny!”. Biednemu dziecku wydawało się, że rodzice dlatego się rozeszli, ponieważ ono było niegrzeczne. Rzadko się zdarza, żeby rozwód rodziców nie spowodował w dziecku wielkiego duchowego spustoszenia. Dziecku wtedy usuwa się poniekąd grunt pod nogami, traci poczucie bezpieczeństwa, nieraz ogarniają dziecko niepokoje, że może jest kimś bezwartościowym i że to dlatego jedno z rodziców odeszło.

 

Wiele kryzysów małżeńskich na pewno dałoby się przezwyciężyć, do wielu rozwodów w ogóle by nie doszło, gdyby rodzice mieli trochę więcej wyobraźni. Gdyby przynajmniej pomyśleli o tym, jak bardzo rozwodem krzywdzą swoje rodzone dzieci.

 

Przykład dla rodzin

 

W rodzinie nazaretańskiej, w rodzinie Józefa i Maryi, w najwyższym stopniu wypełniła się obietnica mesjańska, że Bóg chce być naszym Emanuelem, czyli Bogiem z nami. Otóż Bóg chce być Emanuelem we wszystkich rodzinach. Ten, który urodził się w betlejemskiej szopie, niewątpliwie nie wzgardzi żadnym człowiekiem i żadną rodziną, która zechce Go zaprosić do swojego domu i do swojego życia. Przecież On sam powiedział, że gdzie dwoje lub troje zgromadzi się w Jego imię, tam On będzie wśród nich. Taki jest zresztą sens sakramentu małżeństwa, że tych dwoje łączy się w imię Pana Jezusa i pragnie całe swoje małżeńskie i rodzicielskie życie spędzić w przyjaźni z Nim i w oparciu o Jego pomoc. To właśnie dlatego o rodzinie zbudowanej na sakramentalnym małżeństwie mówimy, że jest i powinna być małym Kościołem, Kościołem domowym.

 

To są bardzo piękne formuły – że Bóg chce być naszym Emanuelem, że rodzina ma być Kościołem domowym, że Pana Jezusa powinniśmy zaprosić do swojego życia i do swojego domu. Jednak nie używajmy tych pięknych formuł w sposób pusty. Spróbuję konkretnie przypomnieć, co to znaczy, że rodzina ma być Kościołem domowym, czyli miejscem obecności Boga w naszym domu.

 

Otóż po pierwsze: Wtedy rodzina jest małym Kościołem, kiedy panuje w niej szacunek dla Bożych przykazań, kiedy jej członkowie naprawdę liczą się z Bożymi przykazaniami i starają się je zachowywać. Trudno byłoby nazwać małym Kościołem rodzinę skłóconą, w której krzyk jest podstawowym środkiem wzajemnej komunikacji – że już nie będę wspominał o różnych innych sposobach deptania Bożych przykazań, jakie zdarzają się w naszych rodzinach.

 

Po drugie: Świątynia to jest takie miejsce, gdzie ludzie się modlą, również wspolnie. Jeżeli więc rodzina to mały Kościół, to nie może w niej zabraknąć świętych obrazów na ścianach mieszkania ani modlitwy, w tym również modlitwy wspólnej. Kiedyś wielkie wrażenie zrobiło na mnie zwierzenie pewnego młodego ojca. Po urodzeniu się pierwszego dziecka postanowili wspolnie z żoną razem klękać do modlitwy. „Żeby dla naszego dziecka wspólna modlitwa w rodzinie była zwyczajem niepamiętnym” – powiedział mi. Pomyślałem sobie wtedy, że trzeba mieć własne dziecko i trzeba je bardzo po Bożemu kochać, żeby w ogóle wpaść na takie uzasadnienie wspólnej modlitwy w rodzinie.

 

Wreszcie po trzecie: Świątynia jest to takie miejsce, gdzie składa się Bogu miłe Mu ofiary. Rzecz jasna, my chrześcijanie znamy tylko jedną ofiarę miłą Bogu – tę, którą złożył na krzyżu Syn Boży Jezus Chrystus, a która uobecnia się podczas każdej Mszy Świętej. To właśnie dlatego dla rodzin katolickich coniedzielna Msza Święta stanowi centrum każdego tygodnia. To jej mocą małżonkowie i dzieci, i inni członkowie rodziny starają się przemieniać swoje codzienne obowiązki oraz niecodzienne kłopoty czy nawet nieszczęścia w ofiarę miłą Bogu.

 

Prymas Tysiąclecia kard. Stefan Wyszyński wciąż przypominał polskiemu Kościołowi, że cywilizacja i trwałość narodów zależą od stanu ich rodzin, fundamentem zaś trwałych i szczęśliwych rodzin jest wiara w Boga. Prymas nieraz powtarzał: W skali narodu, czy nawet cywilizacji, rodzina albo będzie silna Bogiem, albo będzie się pogrążała w coraz to głębszym kryzysie. Oby nasze rodziny były mocne i silne! Oby były silne Bogiem, a wszystko, co w nich jest kruche i słabe, niech uleczy i umocni łaska Chrystusa Pana, który uświęcił życie rodzinne.

 

Jacek Salij OP
Idziemy nr 1 (330), 1 stycznia 2012 r.