Wspólnota religijna ma być miejscem, gdzie dobrze się czujemy i przy okazji siebie realizujemy?
Jesteśmy dziś nastawieni bardzo wsobnie. Niezwykle istotne jest dla nas to, czy się realizujemy, spełniamy. Szukamy tego, co nam w tym pomoże. Wybieramy miejsca, aktywności, które będą nas budowały... Nie wiem, czy to jest klucz do zdrowej antropologii. Na moje wyczucie chyba nie. Jeśli idę na Eucharystię dlatego, że ona mnie buduje, to przestanę chodzić, gdy mi tego zabraknie. Wolę nieco inne myślenie.
Jakie?
Kiedyś jeden z rektorów seminarium opowiadał mi, że zgłosił się do niego młody człowiek po tragicznej śmierci księdza Nanowskiego, który zginął w Alpach. Ten człowiek był znajomym Nanowskiego. Przed wakacjami złożył papiery na AGH i dostał się na studia. Po tym tragicznym wypadku w Alpach zabrał dokumenty z AGH i przyniósł je do seminarium. Kiedy je składał, powiedział: „Jeden ubył, jeden musi przybyć". Nie znam tego człowieka, mam nadzieję, że dziś jest księdzem. W każdym razie na pewno jest człowiekiem, który wtedy myślał eklezjalnie, to znaczy nie tylko sobą i osobistymi kategoriami, ale tym, co jest potrzebne wspólnocie, w której funkcjonuje.
To oczywiście nie jest proste. Łatwo wpaść tu w myślenie naturalistyczne: mam poczucie odpowiedzialności, to znaczy, że jestem dojrzały, a jak nie mam – to jeszcze nie. Wiara, jeśli jest przeżywana przez człowieka coraz poważniej i coraz głębiej, będzie prowadzić w tym kierunku, ale jest w nas wielki opór przed takim myśleniem, łatwo nam ustawiać się temu w poprzek. Jestem jednak przekonany, że Bóg ma dość siły, żeby w nas te wszystkie opory przełamywać i pomóc w wyjściu poza siebie. To jest raczej kwestia otwarcia się na łaskę, na działanie Boga, niż moralizowania w stylu: „Włączcie się, bo Kościół tego potrzebuje".
Szóstego dnia obrad Synodu Biskupów miała miejsce ciekawa sytuacja. Jeden z biskupów indyjskich wstał i powiedział: „Przez sześć dni słuchaliśmy o problemach w europejskim Kościele. To są wasze problemy, one nas zupełnie nie dotyczą. Sekularyzm, kryzys rodziny, kryzys wartości, to wszystko zrodzone jest z europejskiego egoizmu. To nas kompletnie nie dotyczy". W Azji większość katolików to ludzie, którzy wchodzą do Kościoła jako dorośli po przeżytym katechumenacie, poprowadzeni w dojrzały sposób do decyzji o własnej wierze. To rodzi owoce. Dlatego kiedy słuchają tych naszych europejskich bied, kompletnie tego nie pojmują.
Jest jeden Kościół, ale jednocześnie jest Kościół indyjski, europejski, amerykański, afrykański. I każdy żyje swoimi sprawami...
Kościół jest przedłużeniem Wcielenia. Wchodzi, wciela się w konkretne ludzkie wspólnoty, różnie uwarunkowane, o różnych twarzach. To akurat jest fantastyczne. We wszystkich niemal dokumentach związanych z ostatnim synodem mamy zalecenia, żeby katolicy wreszcie zaczęli uczyć się od siebie nawzajem. Zwłaszcza, żeby stare Kościoły uczyły się od nowych, które w swoich społeczeństwach stanowią religijną mniejszość. W Azji generalnie katolicy są mniejszością, ale jakby policzyć, jaki procent stanowią w Kościele katolickim, to okaże się, że jest ich więcej niż Europejczyków.
A Kościół wciąż jest europocentryczny...
I tak, i nie. Ostatni synod był zdecydowanie refleksją całego Kościoła, powszechność była na nim bardzo wyraźna. O wiele bardziej euro-atlantyckie jest kolegium kardynalskie.
Co jest istotą Kościoła? Mamy jego różne twarze, ale musi być też wspólny rdzeń.
Kościół jest tam, gdzie jest działanie Ducha Świętego, i to jest najważniejsza odpowiedź. Ona jest zawarta w stwierdzeniu soborowym, które mówi, że Kościół jest jakby sakramentem. W teologii mówi się: prasakramentem, znakiem łaski, widzialnym znakiem tego, co jest niewidzialne. Bardzo ważne jest, by przy opisywaniu Kościoła nie rozdzielać tych dwóch wymiarów: widzialnego i niewidzialnego. Każde takie rozdzielanie jest równie niebezpieczne, jak niebezpieczne jest ono na poziomie chrystologii. W jednym z podręczników eklezjologii, wydanym jeszcze pod redakcją kardynała Ratzingera, podkreśla się, że herezje eklezjologiczne są analogiczne do herezji chrystologicznych. Gdy postrzegamy Kościół na sposób monofizycki, to zlewa się w nim to, co boskie i to, co ludzkie, a wtedy to, co ludzkie, przestaje być ważne. Najistotniejszy staje się wówczas wymiar duchowy. Ludzki wymiar podkreśla się z kolei w eklezjologicznym arianizmie. Kiedy popatrzymy na historię Kościoła, to zauważymy, że te akcenty różnie kładziono, trochę na zasadzie wahadła. Raz akcentowano hierarchię, strukturę, a potem, na zasadzie zaprzeczenia mówiono, że w Kościele najważniejsze jest to, co duchowe, łaska, więź osobista i niczego więcej nie potrzeba. Tymczasem, jak jeden i ten sam jest Chrystus, tak jeden i ten sam jest Kościół; widzialny i niewidzialny, grzeszny i święty.