logo
Wtorek, 23 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Ilony, Jerzego, Wojciecha – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
o. Mateusz Hinc OFMCap
Logika świata a logika chrześcijańska
Pastores
 


I jeszcze dwa skrajnie sobie przeciwne, światowe przekonania o szczęściu. Pierwsze: szczęśliwym można być z kimś. Pozostać samemu oznacza być całe życie nieszczęśliwym. Stąd poszukiwanie partnera wszelkimi, bardziej lub mniej dopuszczalnymi metodami. Jeżeli małżeństwo czy związek z drugą osobą dają same z siebie szczęście tylko dlatego, że istnieją, to skąd tyle rozwodów i tyle nieszczęść? Ale coraz mocniejszą wydaje się być postawa druga, odwrotna: singiel. Życie samemu, bez zobowiązań, bez nadmiernie obciążającej odpowiedzialności ma dać szczęście. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że jest wygodne. Wszystko wskazuje na to, że osoby tak żyjące są zadowolone i „szczęśliwe”, jeśli rzeczywiście był to ich wybór. Jednak pozostaje pytanie, czy jest to poczucie stałe czy też przelotne.
 
Próbując podsumować logikę świata i zebrać te elementy, w których świat dostrzega szczęście, można odnieść wrażenie, że wszystko koncentruje się tu na sobie. Na pierwszym planie jest „ja” i zadowolenie. Nie widać w filozofii świata dzielenia się, dawania, raczej widać egoizm. Dlatego można by zaryzykować stwierdzenie, że przyczyną wielu kryzysów młodych małżeństw czy młodych ludzi rozpoczynających życie poświęcone Bogu jest światowe pojęcie szczęścia. Nie stawia się na pierwszym planie zadania, co ja mogę wnieść, zrobić, aby dać szczęście, ale co „ja” otrzymam, co „mi” da małżeństwo, zakon, seminarium.
 
Chrześcijański punkt widzenia
 
Chrześcijaństwo przyniosło zasadniczą zmianę w sposobie postrzegania życia i jego komponentów. Dlatego pogląd dotyczący szczęścia powołujący się na logikę opartą na wierze w Jezusa Chrystusa jest ewidentnie inny, nowy i dla współczesnego świata nierzadko niezrozumiały. W konsekwencji logika chrześcijańskiego patrzenia na życie i szczęście jest nie za bardzo kochana, niechętnie przyjmowana i z trudnością przez świat rozumiana. Według niej bowiem szczęście jest na innym poziomie. Nie jest skoncentrowane na „ja”, ale na „ty”.
 
Bez szansy na sukces...
 
„Szczęście ma wiele imion.” To powiedzenie doskonale odzwierciedla dość klarowną różnicę, jaką odnajdujemy w rozumieniu szczęścia widzianego przez pryzmat logiki świata i rzeczywistości postrzeganej, a raczej przeżywanej przez pryzmat wiary chrześcijańskiej. Podstawowa różnica między nimi znajduje się w umiejscowieniu centrum zainteresowania. Logika świata jest silnie skoncentrowana na osobie, na jej własnych przeżyciach i odczuciach, z tym, że – co trzeba mocno podkreślić – odczucia te dotyczą tylko danej osoby oraz jej osobistego zadowolenia. Co więcej, szczęście kojarzone jest z sukcesem, z osiągnięciami, z prestiżem. Tymczasem szczęście w optyce chrześcijańskiej niewiele ma z tym wspólnego. Owszem, wspólne są przeżywanie i odczuwanie, ale szczęście chrześcijanina wcale nie zakłada sukcesu, bynajmniej w rozumieniu świata. Co więcej, jest często skazane na brak sukcesu. Jednym słowem, jest bez szansy na sukces w sensie egoistycznej samorealizacji. Szczęście jako sukces, jeśli tak można to nazwać, chrześcijanin osiągnie, gdy spotka się w chwale ze swoim Bogiem i Panem. Tylko że „po ludzku” to żaden sukces.
 
Jezus Chrystus wcale nie zabronił dążyć do szczęścia. Bóg nie zabiera człowiekowi tego prawa. Nie mówi, że szczęście jest czymś złym. Przeciwnie. Mamy prawo do szczęścia i do niego winniśmy dążyć. Każdy człowiek, a więc i chrześcijanin, pragnie szczęścia, być szczęśliwym. I ten element nie odróżnia chrześcijan od świata. Jednak szczęście chrześcijanina jest ukierunkowane na Boga oraz na drugiego człowieka. A wynika to z najważniejszego przykazania: Będziesz nade wszystko miłował Boga oraz bliźniego swego jak siebie samego. Zatem logika chrześcijańska nie dostrzega szczęścia jedynie w posiadaniu, bo to za mało, choć chrześcijanin przecież może posiadać różne dobra. Autentyczne szczęście odnajduje on jednak w poświęceniu się dla drugiego. W podzieleniu się tym, co posiada. I mogą to być dobra materialne, może być dobre serce. Chrześcijanie już od wieków wiedzą i od wieków doświadczają, że kariera może się szybko skończyć, pieniądze się rozpłynąć, a tak zwani przyjaciele zdradzić i odejść. Pokładanie nadziei i tracenie energii tylko na te sprawy (dla nich samych) mija się więc z celem. Ograniczenie się do kariery i posiadania to działanie krótkoterminowe, kończące się na ogół pustką. To natomiast, co trwa, to na przykład miłość wobec drugiego człowieka, nawet jeśli kosztuje ona dużo wysiłku i poświęcenia. Tym, co daje radość, jest widok szczęścia w oczach drugiego człowieka, któremu się pomogło. I to nie zginie. Tego nikt nie ukradnie ani nie zdradzi. Oczywiście, dla chrześcijanina takie działanie oparte jest na Ewangelii, na nauce Jezusa Chrystusa, na przykładzie Jego życia. I nie chodzi jedynie o realizację przykazań dla przykazań, ale o życie w Bogu i dążenie do spotkania z Nim w życiu wiecznym.
 
W takiej optyce szczęście postrzega się, gdy jest prawdziwie głęboko przeżywane, a gdy mija zachwyt, nie pozostawia pustki. Nadal tkwi w człowieku to „coś”, co niełatwo określić. I nie chodzi o zwykłe zadowolenie z siebie, że na przykład komuś się pomogło. Dawanie szczęścia drugiemu, oprócz niekiedy ludzkiego zmęczenia, pozostawia w głębi jednostki pokój, błogość, radość. Tu nie liczy się straty czasu, pieniędzy, sił, ale korzyść, jaką otrzymała druga osoba. Dlatego też szczęście postrzegane jest we wszystkich wymiarach życia. Wcale nie wiąże się jedynie, jak to często bywa w logice świata, z wymiarem materialnym. Szczęście to danie pociechy, nadziei drugiemu. Wystarczy popatrzeć na wolontariuszy w szpitalach, hospicjach itd. Ile ich dobre słowo i obecność potrafią dać pokoju, nadziei... po prostu szczęścia. Nie mają za to pieniędzy. Nie awansują w szczeblach hierarchii. Są zmęczeni, ale szczęśliwi. Bo w tej optyce szczęście przeżywa się, dając je drugiemu.
 
Ale szczęście odnajduje się w jeszcze głębszych pokładach. Wystarczy wspomnieć troskę o doprowadzenie drugiego człowieka do nawrócenia, do zbawienia, do zmiany życia. Przykładów jest wiele: misje, księża zajmujący się prostytutkami. Wcale nie mają więcej dóbr, ale czują się szczęśliwi. Można odwołać się do porównania jakości obecnego poziomu życia z tym jeszcze niedawnym, w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych ubiegłego stulecia. Było ciężej, biedniej, wszystkiego brakowało, ale ludzie byli bardziej radośni, szczęśliwi. Obecnie mamy wszystkiego w bród oprócz radości i szczęścia. Pewnie, że jest to uproszczenie, ale jednak w niemałym stopniu odwzorowuje rzeczywistość.
 
Okiem duchownego
 
Interesujący wydaje się fakt, że również osoby duchowne w kwestii przeżywania szczęścia mogą się pogubić. Możliwości jest wiele. Warto zwrócić szczególną uwagę na kilka z nich.
 
Do jednej z nich można by zaliczyć szukanie szczęścia nie w poświęceniu się dla drugich, ale w samorealizacji w znaczeniu logiki świata, czyli pragnieniu bycia znanym, sławnym... Wcale nie jest ono duchownym obce. Oczywiście, nie chodzi o osądzanie czy postawę krytykancką. Takie stwierdzenie powinno raczej nas zachęcać do dokładniejszego, głębszego przyjrzenia się i przeanalizowania swoich motywów życia i działania. Do postawienia sobie pytania: dlaczego to czy tamto robię? Oraz odwagi do udzielenia szczerej odpowiedzi. Niebezpieczeństwo wynika z faktu, że jako ludzie zostaliśmy powołani przez Boga do realizowania swego powołania, do odkrywania darów, jakie posiadamy, i używania ich. Jednak nie dla siebie, jak proponuje świat, ale dla innych. Tymczasem w praktyce realizacja powołania niekiedy opiera się z jednej strony na „auto”, czyli na dziecięcym „ja sam”, a nie na Bogu i Jego łasce; z drugiej strony ma na celu nas samych, a nie bliźniego.
 
Z zagubieniem w przeżywaniu szczęścia przez duchownych związane jest kolejne niebezpieczeństwo. Mianowicie, „posiadanie nade wszystko”. Brzmi to złowieszczo i raczej nie harmonizuje ze stanem duchownym. Wręcz pobrzmiewa prowokacją czy grubą przesadą. Tymczasem konkretne przypadki pokazują, że i w naszym życiu może okazać się to nie fikcją, a smutną i gorszącą rzeczywistością. Warto zauważyć, że podobnie jak w logice świata posiadanie dla samego posiadania, które i nas może owładnąć, nie daje szczęścia. Przeciwnie, poszerza poczucie pustki i popycha w kierunku poszukiwania kolejnych rzeczy czy dóbr, które mogłyby tę pustkę wypełnić. Tymczasem nic „światowego” nie jest w stanie tego zrobić. W naszym życiu trzeba odwagi do przejścia na logikę Boga i wyrwania się z „ludzkiej” potrzeby zabezpieczenia siebie. Zabezpieczenia „przede wszystkim” i na pierwszym miejscu: jak już czuję się pewnie, mogę pracować dla drugich. Tymczasem jesteśmy wezwani do postawy wręcz przeciwnej: „Najpierw inni, potem my” (co nie znaczy, że mamy liczyć na to, iż inni się o nas zatroszczą...). Można to ująć innymi słowy: potrzebujemy zaufać Bogu. A nie jest to łatwe, bo przecież żyjemy w świecie i podlegamy jego prawom. Oczywiście, nie chodzi o to, aby nie posiadać, bo nie jest to możliwe w naszej współczesnej rzeczywistości. Przecież za prąd i gaz trzeba płacić, i to nie powietrzem. Czyli raczej powinniśmy się koncentrować na tym, co z tym, co posiadamy, robimy, i w jakiej logice – czy proponowanej przez świat, czy tej Chrystusowej – żyjemy i funkcjonujemy.
 
Kolejna kwestia jest niezwykle delikatna i trudna do wyjaśnienia. Chodzi bowiem o swoiste uciekanie w ideologie. Stwierdzenie to sugeruje oderwanie od rzeczywistości. W naszym przypadku – od rzeczywistości Ewangelii. W praktyce chodzi o nadawanie nieprawdziwych, przesadnych interpretacji tak Ewangelii, jak życiu czy słowom i poglądom wielu świętych, choćby różnym założycielom zakonów. Pojawiają się osoby, które „odczytały” posłanie założyciela czy Pana Jezusa „prawidłowo”. I tylko ich wizja i tłumaczenia są bezbłędne i słuszne. Co więcej, są głęboko przekonane, że gdy będą według tych zasad (swoich) żyć, to „będzie dobrze”. Tworzy to swoisty rodzaj samouwielbienia, brak samokrytyki i zadowolenie z tego, że żyje się tak, jak się powinno (czytaj: jak sobie umyśliłem...). Pojawia się wówczas poczucie zadowolenia i szczęścia z „dobrze” wypełnionej misji. Tylko, że te osoby nie stawiają sobie pytania: co na to Bóg? Zatem przeżywane przez nich poczucie szczęścia jest raczej pozorne, złudne. Dla chrześcijanina jednak nieprawdziwe, gdyż nieoparte na prawdzie.
 
Do nikogo tak bardzo jak do duchownych nie odnoszą się słowa Lewisa, w których twierdzi, że nie wie, czy Bóg chce, żebyśmy byli szczęśliwi, ale chce, byśmy umieli kochać i kochali. Duchowni są też ludźmi, i to z krwi i kości. Co za tym idzie, przeżywają nie tylko radości i smutki, ale odczuwają ludzkie potrzeby. Choćby potrzebę akceptacji, miłości, ciepła. Nie są samotnymi wyspami. Pracują z powołania Bożego dla ludzi, ale i tych ludzi potrzebują. Tym, co doskwiera wielu osobom duchownym, konsekrowanym, jest samotność. Z nią łączą – podobnie jak inni ludzie – poczucie braku szczęścia. Nie jest to słuszne skojarzenie, ale funkcjonuje i przynosi swoje konsekwencje. Jeśli samotność = nieszczęście, to trzeba drugiej osoby, aby być szczęśliwym. Oczywiście, dobrym rozwiązaniem jest przyjaźń. Sporo przykładów umacniającej przyjaźni znajdujemy w Piśmie Świętym czy też u Ojców Kościoła. Prawdziwa, głęboka przyjaźń potrafi nie tylko zaspokoić potrzebę bycia akceptowanym, ale także przynosi poczucie jedności. Niestety, niekiedy poszukiwanie szczęścia, akceptacji i zrozumienia może prowadzić duchownych do nieodpowiednich relacji, które nie tylko, że nie zaspokoją tych potrzeb, ale wprowadzą zamęt lub zagubienie. Więcej, w niektórych wypadkach tak przywiążą do drugiej osoby, że tylko ona będzie się liczyć i znajdzie się w polu zainteresowania, działania i troski. W konsekwencji, osoba duchowna może zagubić cel i sens swego posłannictwa.
 
Mateusz Roman Hinc OFMCap
Pastores 52 (3) 2011
 
fot. Mushko Matches 
Pixabay (cc)
___________________________
Przypisy:
 
[1] K. Mądel, C. S. Lewis czyli radość i Bóg,
http://www.jezuici.pl/iss/essay/madel/clive_staples_lewis.pdf, s. 8.
 
 
Zobacz także
Marian Grabowski

Gdy czytamy ewangeliczne opisy uleczeń, to widać, że Jezus zasadniczo uzdrawia słowem. Czasem dotyka chorego. Teraz jednak przyprowadzają Mu człowieka głuchego. Ten słowa nie usłyszy. Sami chyba to wiedzą, bo proszą, by położył na niego rękę. Dlaczego Jezus zachowuje się tak nietypowo dla siebie? Czyżby kształtował „słowo”, które może „usłyszeć” człowiek głuchy?

 
Krzysztof Wons SDS

Głoszenie Ewangelii dzisiaj jest o tyle trudne, że od jakiegoś czasu mamy mentalność już nie tylko typu "Enter", ale mentalność "sms-ową". Zwłaszcza młody człowiek wszystko, co ma do powiedzenia, chce zawrzeć w 150 czy 160 znakach, bo tyle składa się na jeden sms. W związku z tym mówi skrótami, zwięźle, lakonicznie, powierzchownie, wszystko po to, by jak najkrócej wypowiedzieć to, co czuje i myśli. Istnieje silna, widoczna pokusa, żeby również na temat Pisma Świętego mówić takimi skrótami, sms-ami. Dość często słyszę zdania, że homilia nie powinna trwać dłużej niż 8-10 minut...

 

Z ks. Waldemarem Chrostowskim rozmawia Krzysztof Wons SDS

 
Marta Kawalec
Niezwykły kult Czarnej Madonny z Jasnej Góry od samego początku przyciągał tu tłumy pątników. Sprawę przypieczętowało cudowne ocalenie ze szwedzkiego potopu, po którym król oddał swój naród pod opiekę Matki Bożej. Tam znajdziemy historię naszego narodu zapisaną w wotach, którymi proszono lub dziękowano za otrzymane łaski... 
 

___________________

 reklama
Działanie dobrych i złych duchów
Działanie dobrych i złych duchów
Krzysztof Wons SDS