logo
Piątek, 29 marca 2024 r.
imieniny:
Marka, Wiktoryny, Zenona, Bertolda, Eustachego, Józefa – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
Agnieszka Mazur
Mulichani znaczy jak się masz
Ruah
 


 
 Chłód poranka, oślepiające słońce, miliony nieznanych słów, niezidentyfikowane postaci. W dłoni wiza na trzydzieści dni i zagubiona w myślach, dwudziestoletnia Polka, która właśnie wyjechała na wolontariat do Zambii.
 
Are you ready to go to Africa? To pytanie na dobre zapadnie mi w pamięć. Dotyczy jednej z największych przygód mojego życia. Usłyszałam je na kilka miesięcy przed wakacjami. Całkowicie zburzyło mój harmonogram, a ja nie protestowałam. Zgodziłam się, by wszystko podporządkować przygotowaniom do wyjazdu misyjnego na placówkę w Mansie (Zambia). Wbrew pozorom szczepienia, kompletowanie apteczki czy uzupełnianie formalności nie jest tak trudne, jak powiedzenie o wyjeździe rodzinie i przyjaciołom. Bo jak powiedzieć komuś bliskiemu, że za kilka miesięcy mój samolot wyląduje w Południowej Afryce? To nie była wesoła nowina. Radość ze spełnianego marzenia wiązała się z przyziemnym strachem o zdrowie i życie. Mijały miesiące, a ja, przeciętna studentka dziennikarstwa, każdego dnia zastanawiałam się, co jeszcze dopisać do długiej listy zatytułowanej „do zrobienia”.
 
Ja jestem drogą, prawdą i życiem
 
W niedzielę, w którą rozpoczynał się w Kościele rok św. Pawła, grupa ludzi zebrała się na Mszy Św. w kaplicy Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego przy ulicy Tynieckiej w Krakowie. Obok mnie usiedli wolontariusze wyjeżdżający do Etiopii, Ghany, Malawi, Peru, Tanzanii, Zambii. Każdy inny, a jednak rozsyłani z tego samego powodu – by dać świadectwo młodego Kościoła w codziennym życiu. Kiedy kapłan zawiesił mi krzyż misyjny na szyi, przetarłam go palcami i dostrzegłam napis w języku włoskim „Io sono via verita e vita”. Wtedy sobie uświadomiłam, że zbędny jest mój stres, siwe włosy i pełne nerwów rozmyślania. Bo, tak jak powiedział mój idol, św. Paweł, „Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia!” (Flp 4,13). Dumna odeszłam od ołtarza. Z pokorą stając przed zadaniem, które zostało mi powierzone.
 
Mzungu czyli biały
 
Nic tak nie uczy dystansu do siebie, jak nowa sytuacja, w której trzeba się odnaleźć. Zaś najtrudniejszym egzaminem opanowania jest zmiana używanego języka. A co jeśli języków obowiązujących jest więcej niż jeden? Zaczyna się poważny, lingwistyczny problem. W oczekiwaniu na transport do Mansy (od stolicy Zambii to blisko 800km), miałam możliwość zasmakowania życia wielkiego afrykańskiej miasta, Lusaki. W kilkumilionowej metropolii wieżowce mogłam policzyć na palcach jednej ręki. Przejść dla pieszych prawdopodobnie nie było. Ludzie na ulicach miasta zlewali się jedną masę, spajaną afrykańskim słońcem. Nastolatki handlowały szalikami w barwach narodowych, ładowarkami do telefonów, skarpetami i owocami niepierwszej świeżości. Kobiety nosiły dzieci na plecach, a w ręku pakunek zabezpieczony przed kradzieżą. Mężczyźni, starsi czy to młodsi, wędrowali w kierunku jedynie im znanym. W busie cierpliwie czekałam na odjazd, patrząc na kolejno zajmowane miejsca. Do czasu, kiedy ostatnie siedzenie nie zostanie zajęte, pojazd nie ma prawa odjechać. Wtedy doświadczyłam na własnej skórze, czym jest afrykańskie poczucie czasu – stanem błogiej cierpliwości. Teraz nadszedł (niekoniecznie właściwy) moment na przypomnienie, że w tym miejscu wylądowała biała kobieta. I łatwiej będzie to zrozumieć, kiedy każdy przypomni sobie jak zareagował widząc pierwszy raz w swoim życiu czarnego człowieka. Odprowadzające spojrzenia, wymieniane z sąsiadem komentarze, zewsząd propozycje ubijania targu, wytykanie palcami i biegnące dzieci, które krzyczą w języku bemba mzungu! I nie ma tu miejsca na unoszenie się honorem i błyszczenie przed oczami krzyżem misjonarza. Jestem inna, niż wszyscy i tego nikt nie zmieni. Chcąc dać wyraz szacunku wobec kultury w jakiej się znalazłam, mogłam jedynie owinąć wokół bioder kolorowy materiał zwany chitenghe i nauczyć się kilku słów z języka w jakim mówili moi przyjaciele.
 
Polska, błogosławiony kraj!
 
Te słowa wypowiedziała dziewczyna, która dowiedziała się, że jestem wolontariuszką z Polski i przyjechałam do Mansy by poprowadzić spotkania z rodzicami dzieci w wieku przedszkolnym. Dotyczyły wychowania dziecka, jego rozwoju, aż do tematów związanych z HIV i AIDS. W tym czasie mogłam też obserwować, jak powstaje nowe przedszkole dla naszych dzieciaków w niebieskich mundurkach. Spotkania nie były dla mnie łatwe. Pomimo starań, by nie zniechęcić uczestników, sfrustrowana wychodziłam z holu, w którym się odbywały. Byłam dużo młodsza od nich, mieszkałam w Zambii zaledwie dwa tygodnie, a do tego nie potrafiłam dotrzeć do nich tak, jakbym tego chciała. Byli jednak wyrozumiali. Kiedy pewnego dnia, wypowiedziałam długą formę pozdrowienia, z charakterystycznym ukłonem i podaniem ręki, jedna z kobiet z radością powiedziała: – Tak, to moja córa! Niby nic takiego, ale dla mnie to bezcenne.
 
Miejsce, gdzie XXI wiek nie ma znaczenia
 
Maszerowaliśmy z grupą wolontariuszy na skały (w towarzystwie niekontrolowanej grupy dzieciaków). Chcieliśmy przyjrzeć się naszej małej ojczyźnie. Po drodze mijaliśmy lepianki, domy z cegły wypalanej z kopców termitowych, pokryte trzciną, suszoną trawą, rzadziej blachą. Wokół jednych biegały dzieciaki, bawiące się świeżo zebranymi owocami amasuku. Przy wejściu do kolejnej glinianej chaty siedziała kobieta, przygotowująca obiad. Inna właśnie kończyła kąpiel małego dziecka. Wszystko działo się na naszych oczach. W Europie te podstawowe życiowe czynności ukrywamy przed innymi. A przecież to samo życie. Ale jeśli już wziąć pod uwagę różnice kulturowe, to jak wytłumaczyć wszechobecną alienację w metrze, tramwaju, na ulicy? Nie uśmiechamy się do siebie, bywa, że nie podamy ręki, gdy ktoś upadnie... Pędzimy przed siebie. Bogactwa materialne zabrały nam serdeczność i chęć bycia dla drugiego. Ile radości maluje się na umorusanej twarzy dziecka, które bawi się samochodzikiem sporządzonym ze znalezionego drutu... Przywitać się z nami musi nawet mężczyzna, sprzedający foliowe reklamówki pod marketem.
 
Pożegnanie z Afryką czy Heban
 
Najwięksi pisarze, dziennikarze, autorzy licznych reportaży mówili, pisali, pokazywali to, czego sami doświadczyli. Dzięki bogatej literaturze można zgłębić wiele tajemnic, które czekają na starcie do kolejnej podróży. Najważniejsze jednak, by w tym wszystkim dostrzec punkt widzenia, który nosi moje imię i nazwisko. Dlatego jestem pewna, że to czego doświadczyłam jest z pewnością moje. Ufam, że przyjdzie jeszcze taki dzień, kiedy ponownie ktoś zada mi pytanie: Are you ready to go to Africa? A w uszach nadal będzie odbijało się echo słów Pisma Świętego z listu do Fiilipian. W ciągu trzydziestu dni nie poznałam Mansy, a tym bardziej Zambii. Czy właściwie powinnam mówić o tym, że widziałam Afrykę?
 
foto i tekst Agnieszka Mazur
 
Zobacz także
s. Eligia Opiłowska

Od pierwszych chwil trzeba było zmierzyć się z inną rzeczywistością, jakby z innej planety… Bieda i prostota życia ludzi uderzająca, której nie oddadzą żadne zdjęcia ani filmy… Pierwsi misjonarze dotarli do wybrzeży tego kraju pod koniec XIX stulecia. Na tereny pokryte dziewiczym lasem tropikalnym pół wieku później.

 
s. Eligia Opiłowska
Od mojego pierwszego pobytu na Filipinach w 1995 zmieniło się wiele. Wówczas nie było tu jeszcze Salwatorianów, ale były nasze Siostry Salwatorianki. Swoją działalność na Filipinach rozpoczęły one przed 30 laty. Właśnie w 1995 roku gdy zakończyłem moje studia teologiczne, otrzymałem możliwość wyjazdu na Filipiny, aby konkretnie rozeznać i ugruntować swoje powołanie...
 
Jolanta Tęcza-Ćwierz
Wiara daje niezwykłą siłę i jest stałym punktem odniesienia właściwie w każdej sferze życia. Zdarzały się momenty trudne, różne wahania, problemy, kiedy zawiodłam się na innych ludziach, kiedy moje plany, marzenia rozsypały się jak domek z kart. Wiedziałam wtedy, że jedyną wartością, która jest niezmienna w moim życiu, jest wiara, zaufanie Bogu...
 

___________________

 reklama
Działanie dobrych i złych duchów
Działanie dobrych i złych duchów
Krzysztof Wons SDS