Wydawca: eSPe |
Narodziny, które jednoczą
Wierzę w to wszystko, ponieważ doświadczyłem tego. Poślubiłem Kimberly Kirk 18. sierpnia 1979 r. Stworzyliśmy dom i poznaliśmy radość i przyjemność płynące ze zjednoczenia mężczyzny i kobiety. Jednak to nie dzięki ekstazie naszej cielesnej jedności – choć na pewno w jakiejś mierze ona również się do tego przyczyniła – zrozumiałem po raz pierwszy, jak bardzo wyraźnym odbiciem życia Boga jest rodzina.
Pierwsze objawienie przyszło do mnie w czasie, kiedy Kimberly była już dziewięć i pół miesiąca w ciąży z naszym pierwszym dzieckiem. Jej ciało nabrało nowych proporcji i wówczas o wiele bardziej niż wcześniej zdałem sobie sprawę, że nie zostało ono stworzone wyłącznie do tego, abym ja się nim radował. To, czego pięknem się cieszyłem, stawało się teraz środkiem do wspanialszego celu.
Kiedy Kimberly poczuła pierwsze bóle porodowe, pośpieszyliśmy do szpitala przekonani, że już wkrótce będziemy trzymali w ramionach nasze dziecko. Jednak już na samym początku okazało się, że poród będzie trudny. Żartowałem, że gdyby mężczyźni mogli zachodzić w ciążę, rodzaj ludzki wymarłby krótko po jego stworzeniu.
Godziny ciężkiego porodu wlokły się, a ból Kimberly stawał coraz większy. Moje serce zadało wówczas kłam moim żartom, bo w tym momencie bardzo chętnie wziąłbym na siebie jej cierpienie.
Tak minął dzień, potem noc i rozpoczął się kolejny dzień. Po trzydziestu godzinach lekarz stwierdził niewielki postęp i zarządził cesarskie cięcie. W żaden sposób nie odpowiadało to temu, jak wyobrażaliśmy sobie właściwy bieg spraw, ale zrozumieliśmy, że wybór nie należy już do nas.
Wyczerpany patrzyłem jak pielęgniarki przenoszą Kimberly na łóżko na kółkach i wiozą korytarzem do innego pomieszczenia. Szedłem obok, trzymając ją za rękę, modląc się z nią i opowiadając dowcipy – cokolwiek, aby podnieść ją na duchu.
Kiedy dotarliśmy do sali operacyjnej, pielęgniarki znowu przeniosły Kimberly, tym razem na stół, gdzie przypięły ją pasami i starały się ją uspokoić. Była wyziębiona, drżąca i przestraszona.
Stałem obok mojej żony. Jej ciało było rozciągnięte i przywiązane do stołu jak do krzyża, rozcięte na oścież, aby wydać na świat nowe życie.
Nic, co o tych sprawach słyszałem od swojego taty albo uczyłem się na lekcjach biologii w szkole średniej nie mogło przygotować mnie na ten moment. Lekarz pozwolił mi zostać i przyglądać się operacji. Kiedy chirurg wykonał nacięcie, zobaczyłem wszystkie najważniejsze organy Kimberly. "Zaprawdę", pomyślałem, "przerażająco i cudownie jesteśmy stworzeni". I wtedy przyszedł moment, kiedy spośród tych organów, przy pomocy ostrożnych ruchów rąk lekarza, wyłoniło się piękne ciało mojego chłopca, mojego pierworodnego syna, Michaela.
Ciało Kimberly stało się wówczas dla mnie więcej niż piękne. Było skrwawione, rozcięte, przepełnione bólem, a ja patrzyłem na nie jako na coś sakralnego, żyjącą świątynię, święte sanktuarium i ołtarz życiodajnej ofiary.
To życie, które stworzyliśmy wspólnie z Bogiem, a które ona wydała na świat, mogłem teraz oglądać i dotykać rękami. W intymną jedność naszego domu wkroczyła trzecia osoba. Dla mnie, dla nas obojga, był to początek czegoś nowego. Bóg wziął dwa promienne spojrzenia kochanków i przekierował je, lecz nie stały się przez to mniej promienne i mniej pełne miłości. Teraz było nas już troje w szczęśliwym domu, a miłość prowadziła nas ku domowi jeszcze szczęśliwszemu.
Bóg wie, że nie jest dobrze, by człowiek był sam. On nie chce, abyśmy byli sami. Jest to najstarsza opowieść świata, wpisana w sam rdzeń ludzkiej natury: On chce, abyśmy byli domem.
Gdy młoda hrabianka Róża straciła wzrok w wieku 22 lat, musiała zacząć chodzić w ciemności, po omacku. Musiała w nowy sposób szukać drogi własnego życia, nauczyć się nowego sposobu funkcjonowania. Mogła pogrążyć się w smutku i rozpaczy, z żalem i płaczem wspominając wcześniejszy kres swojego życia. Mogła samoograniczyć się, troszczyć się przede wszystkim o siebie samą i zrezygnować z aktywności publicznej – każdy by to zrozumiał, wszak była ociemniała. Ona jednak wybrała inaczej.