logo
Piątek, 19 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Alfa, Leonii, Tytusa, Elfega, Tymona, Adolfa – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
Monika Białkowska
Nie umieraj, pielgrzymie
Przewodnik Katolicki
 


O tym, czy porzucimy masowe pielgrzymowanie na Jasną Górę na rzecz indywidualnych wędrówek do Santiago de Compostela, z dr. Stanisławem Burdziejem z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu rozmawia Monika Białkowska.

 

„Nie umieraj, nie umieraj, nie umieraj pielgrzymie” – tak śpiewaliśmy, idąc na Jasną Górę na początku lat 90. Wtedy szło nas z Gniezna ponad dwa tysiące, dziś nie jest to nawet jedna czwarta. Rośnie za to liczba tych, którzy wyruszają na Camino, czyli do Santiago de Compostela. Czy tradycyjne pielgrzymowanie umiera?


Zacznijmy od tego, że statystyki jasnogórskie nie wyglądają aż tak źle, a ewentualny spadek liczby pielgrzymów może być po prostu kwestią demografii. Jako wykładowca akademicki prowadzę zajęcia w grupach czasem trzyosobowych, kiedyś liczyły one trzydzieści osób. Jako socjolog obserwuję spadek przestępczości w Polsce. Pospolitych przestępstw dopuszczają się głównie mężczyźni między 20. a 30. rokiem życia. Jeśli roczniki te są mniejsze o 50 proc., to zwyczajnie nie ma komu popełniać przestępstw. Jeśli zawsze pielgrzymowali głównie ludzie młodzi, to dziś tych młodych jest po prostu dużo mniej.

Jest ich mniej, ale też zniknęło gdzieś poczucie masowości, pewnego rodzaju manifestacji.

 

Pielgrzymki na Jasną Górę dawniej miały wyraźne funkcje polityczne. Zapoczątkowane po pierwszych zaborach przez długi czas były znakiem oporu przeciwko zaborcy, potem przeciwko okupantowi, wreszcie przeciwko władzy komunistycznej. Starsi pielgrzymi pamiętają, że władza uważała je za niebezpieczne i próbowała inwigilować pielgrzymów. To był czas, gdy Kościół był ostoją polskości i przestrzenią wolności, z której korzystali nie tylko ludzie wierzący. Wtedy rzeczywiście pielgrzymowanie było manifestacją, nie tylko wiary, ale również polityczną. Po 1989 r. pielgrzymka straciła tę funkcję. To zjawisko naturalne, nad którym trudno ubolewać. W sytuacji zagrożeń czy trudności doświadczanych przez całe społeczeństwo nie ma powodu, dla którego Kościół nie miałby się zająć podtrzymywaniem ducha narodu. Dziś takich zagrożeń nie ma, zatem i pielgrzymowanie zmieniło swój kształt.

Będzie się stawało podobne do pielgrzymowania do Santiago? Bez tej generowanej politycznie masowości staniemy się pielgrzymami indywidualnymi?


Nie wydaje mi się, żeby te dwie grupy pątników można było łatwo porównywać. Jeśli ktoś wybiera się na Jasną Górę z pielgrzymką parafialną czy diecezjalną, dołącza do konkretnej, zorganizowanej grupy, formalnie więc zobowiązuje się odbywać ją w duchu religijnym. Ludzie idący do Santiago nie są pielgrzymami w takim tradycyjnym rozumieniu tego słowa. Mają bardzo różne motywy. Znakomita większość tych, z którymi tam rozmawiałem, nie deklarowała się jako katolicy ani nawet jako osoby wierzące – choć wszyscy mówili o jakichś aspektach duchowych tej pielgrzymki. Camino jest szlakiem, na który każdy może wejść na swój własny sposób. Jeśli jest buddystą – a są buddyści, którzy tam wędrują – może tam medytować i podłożyć pod drogę swoje własne treści. Nie ma jednej, wspólnej interpretacji tego doświadczenia. Dla wielu nie ma znaczenia, że idą do grobu świętego: idą do miejsca, które tradycyjnie przyciąga ludzi z całej Europy, w którym jest obecne jakieś sacrum. Sam Kościół również dość powściągliwie podchodzi do ewangelizacji na tej drodze. Rzadko widuje się tam księży. Kościoły często są pozamykane. Nie jest łatwo codziennie być na Mszy św. Można tę drogę przeżyć bardzo pobożnie i po katolicku, a można również potraktować ją jako ciekawe wakacje.

Dość ekstremalne wakacje… Naprawdę to właśnie ludzi tam przyciąga?

 

Ludzie lubią chodzić po górach, poznawać nowe kraje, a szlaki, które prowadzą do Santiago, są kulturowo bardzo interesujące. Zmęczenie nie jest przeszkodą, często wręcz przeciwnie. Niedawno na jednej z konferencji socjologicznych słuchałem o wynikach dużych badań konsumenckich. Wynikały z nich dwa wyraźne i pozornie sprzeczne trendy. Z jednej strony szukamy coraz bardziej ekstremalnych przeżyć: to tłumaczy popularność maratonów, ultramaratonów, wspinaczki, eksplorowania jaskiń. Z drugiej jednak strony coraz silniejszy staje się dążenie do tak zwanej uważności, mindfulness, polegającej na wyciszeniu się, wyzbywaniu się nadmiaru przedmiotów, dążeniu do prostego życia.

Camino świetnie łączy oba te trendy.

 

A pielgrzymka na Jasną Górę nie. W drodze do Santiago jest wyraźny element wyczynu. Jeśli ktoś ma czas, może przejść nawet 900 kilometrów z plecakiem na plecach, po górach i w słońcu. To jest wyczyn. Jest również element wyciszenia, a przynajmniej oderwania się od codziennej rutyny. Być może właśnie dlatego ta droga jest tak kusząca. W drodze na Jasną Górę takie wyciszenie nie jest możliwe. Czas pielgrzyma zorganizowany jest w stu procentach, od świtu do zmroku, regulowany narzuconym rytmem marszu i zajęty przez modlitwę, konferencje, świadectwa, śpiewy. Nie ma czasu na indywidualną refleksję.

A jeśli jest – to zaplanowany jako etap ciszy dla wszystkich, a nie wtedy, kiedy tego potrzebuję.

 

I to nie jest do końca to, czego współczesny człowiek oczekuje.

Czyżby to znaczyło, że z czasem zupełnie porzucimy chodzenie na Jasną Górę?

 

Pielgrzymowanie na Jasną Górę w obecnym kształcie trwa od ponad trzystu lat i nie spodziewałbym się, że taka niebagatelna tradycja zaniknie z roku na rok. Być może żywotność pielgrzymki na Jasną Górę zależeć będzie od żywotności wspólnot kościelnych. To właśnie parafie i wspólnoty są motorami pielgrzymek, one podejmują wysiłek ich organizacji, zapraszają ludzi, budują atmosferę. Tydzień, dziesięć czy więcej dni spędzone na tak intensywnej praktyce religijnej są dla Kościoła ogromną okazją do katechezy. Dobrze by było, żeby była ona zróżnicowana. Z mojego doświadczenia pielgrzymkowego wynika, że przekazywane tam treści były dość ogólnikowe: nie dostrzegałem próby dopasowania ich do kategorii wiekowych, płci czy stanu.

Część pielgrzymek już się pod tym kątem profiluje, proponując drogę w grupach studenckich, rodzinnych czy pokutnych.

 

Tendencje się zmieniają. Za dziesięć czy dwadzieścia lat może się okazać, że to, co dziś wydaje się anachroniczne, stanie się krzykiem mody. Tak było również z Santiago. Był czas, że pielgrzymowanie zamarło tam na całe dekady, szlaki zarosły, kościoły pozamykano. I nagle się okazało, że coś w tej drodze jest, ludzie znów zaczęli przyjeżdżać na nią z całego świata. Owszem, przeżywają ją w inny sposób, ale unosi się nad nimi duch pielgrzymów sprzed wieków i jest to – mimo różnych motywów podjęcia tej drogi – jakaś forma zetknięcia z katolicką tradycją.

Przychodzi mi tu na myśl herb i zawołanie benedyktyńskie: „Ścięte odrasta”.

 

I być może tak się stanie również w przypadku pielgrzymowania na Jasną Górę. Z mojego doświadczenia wynika, że ono również jest pod wieloma względami trudne. W nim też można widzieć doświadczenie ekstremalne. Wyruszenie w cudzym tempie, wędrowanie w dużej grupie, gdzie trzeba się dostosować do czegoś, co nie do końca mi pasuje: to ma jednak swój urok i jest w tym mądrość. Jeśli do tego dojdzie jakieś ograniczenie korzystania choćby ze smartfonów, taka pielgrzymka może się stać „produktem innowacyjnym”.

Czyli nadzieja na przyszłość jest. A czy obecna forma pielgrzymowania na Jasną Górę już ma jakieś mocne strony – w porównaniu do Camino?


Wyraźną przewagą pielgrzymowania na Jasną Górę są relacje. Do Santiago idzie się samotnie albo z wyselekcjonowaną grupą przyjaciół. Spotkań w drodze wprawdzie jest dużo, ale są one przelotne i na ogół nie przeradzają się w głębsze więzi. Idąc na Jasną Górę, jesteśmy wrzuceni w grupę, w której musimy się odnaleźć. Musimy spotkać ludzi, których nie selekcjonowaliśmy wcześniej pod kątem wspólnych zainteresowań czy podobnych myśli. Dzieje się coś, co jest już dziś rzadkie. Dużo podróżuję pociągami i widzę, jak zanikło to, co dawniej było na porządku dziennym, to znaczy umiejętność i chęć rozmowy z przypadkowo spotkanymi ludźmi. Telefon daje nam ucieczkę do tych, których znamy – nie potrzebujemy rozmów z nieznajomymi. To jest fatalne, bo gdy się tam zamykamy, nie poznajemy innych, nie uczymy się tolerancji dla innego sposobu bycia czy dla innego myślenia. Zanika też sztuka konwersacji. Pielgrzymka jest doskonałą okazją do takich spotkań i nauki. Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś szedł i jednocześnie sprawdzał, co się dzieje u znajomych na Facebooku.

Nawet jeśli będzie, to tylko na początku. Pielgrzymka jest tak mocnym emocjonalnie doświadczeniem, że wszystko, co jest poza nią, szybko zaczyna wydawać się miałkie. Ludzie siedzący w domu przed komputerem przegrają z tymi, którzy idą obok i śpią w tej samej stodole.

 

Mam taką nadzieję. Relacje na pielgrzymce na pewno są gorące, tam trudno jest być obojętnym. Trudno też ukryć się w tłumie. Trudno zignorować człowieka, który mówi do mnie „bracie”. Tworzy się wspólnota. Mnie jako socjologa fascynuje również rola pielgrzymki dla budowania integralności społeczeństwa. Pielgrzymi idą przez wioski i miasteczka. Ich mieszkańcy udostępniają swoje domy i podwórka, przygotowują posiłki, czekają nierzadko od kilku pokoleń. Często pielgrzymi zaprzyjaźniają się z gospodarzami, wracają do nich, odwiedzają się. To są tysiące interakcji rok w rok, które spajają nasze społeczeństwo i budują dobrą energię. Takie wartości jak zaufanie i przyjaźń są i będą dla społeczeństwa niezwykle ważne.

Rozmawiała Monika Białkowska
Przewodnik Katolicki 33/2018