logo
Czwartek, 25 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Jarosława, Marka, Wiki – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
o. Amedeo Cencini FdCC
O kryzysach w powołaniu
 


 Jest to wręcz dramatyczne, gdyż w ten sposób wszystko się relatywizuje, staje się względne: także Bóg, Chrystus…
 
… wszystko zostaje podporządkowane mojemu punktowi widzenia, mojemu dobremu samopoczuciu w byciu samemu ze sobą. Prawdziwym bogiem ideologii New Age’u jest w istocie samozadowolenie z bycia samemu ze sobą. Nie ma żadnego dążenia w kierunku poznania prawdy. Jest tylko szczerość: uznanie uczucia, aby je rozwijać we wszystkich kierunkach i na wszystkie sposoby.
 
 Widać tu wyraźnie, jak przywiązanie do samego siebie może zniszczyć, zrelatywizować wszystkie najważniejsze  życiowe wartości, także więź z Bogiem.
 
Nawet Bóg staje się czymś malutkim, podporządkowanym mojemu „ja”; Bóg ma służyć mojemu dobremu samopoczuciu psychologicznemu, trochę jak wino na uczcie weselnej.
 
 Ojcze, chciałbym nieco zmienić temat, pozostając jednak w kręgu zagadnienia powołania. Coraz więcej młodych ludzi odrzuca powołanie, wybrane wcześniej na całe życie: zaczęli życie małżeńskie, życie kapłańskie, złożyli śluby wieczyste w zakonie, a po krótkim czasie negują to wszystko, niejednokrotnie bez walki: podejmują jakąś decyzję co do swojego życia, a później nie walczą o to życie, rezygnują z niego. Gdzie szukać korzeni tego kryzysu? Czy nie tkwi on w samym procesie podejmowania życiowych decyzji?
 
Decyzja jest czymś, co przechodzi pewną drogę, rozwój; nie jest sprawą jednej chwili. Widzimy tu inny aspekt tego wymiaru współczesnej antropologii: wymiar dramatu. Życie przyjmuje wymiar dramatu wówczas, gdy człowiek uświadamia sobie, że stoi przed wyborem decyzji dotyczącej całego jego życia i że tylko on sam może dokonać tego wyboru. Jest to dramat. Dlaczego? Dlatego, że to stawia człowieka wobec ogromnej odpowiedzialności. Tylko on może ją podjąć, nikt inny nie może go w tym zastąpić. Kiedy człowiek, o którym mówiliśmy wcześniej, czyli człowiek pozbawiony poczucia przynależności, człowiek, który odciął się od relacji, a przede wszystkim człowiek, który nie przyjął związku między życiem pojętym jako otrzymany dar, przeradzający się w dar ofiarowany, kiedy ktoś taki staje przed podjęciem samodzielnej decyzji dotyczącej całego jego życia, zupełnie zrozumiałe, że desperacko próbuje uciec. Nie czuje w sobie siły i energii na podjęcie decyzji, która zaangażuje go na zawsze.
 
Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że nie ma w sobie siły płynącej z odkrycia, że ja już zostałem umiłowany, że zapragnął mnie Ktoś dobry, kto wolał mnie od nieistnienia. Zostałem więc już postawiony w istnieniu, aktem miłości, i to mi daje siłę do podjęcia ryzyka decyzji na całe życie! Energia ludzka pochodzi od otrzymanej miłości, nie ma innych źródeł. A kiedy człowiek nie jest tego świadom, to oczywiste, że boi się podjęcia decyzji. Życie traci wtedy wymiar dramatu. Nie ma już wymiaru „na zawsze”. Nie ma już podróży, która trwa przez całe życie. Jest tylko ciąg drobnych, ulotnych zdarzeń, doświadczeń, doznań. Relacja jest budowana z dziś na jutro, a jeśli przestaniesz mi odpowiadać, to zaraz zerwę.
 
Warto zauważyć, że pewność co do otrzymanej miłości pozwala mi przyjąć także wymiar życia jako dramatu. Jesteś odpowiedzialny za to, co uczynisz w swoim życiu z otrzymaną miłością. Nic nie daje takiego poczucia bezpieczeństwa, a zarazem nie nakłada takiej odpowiedzialności, jak miłość. Mówi ona człowiekowi: jesteś kimś pozytywnym, kimś godnym miłości, bo Ktoś wolał ciebie od nieistnienia. Miłość daje mi poczucie bezpieczeństwa, ale jednocześnie nakłada na mnie odpowiedzialność. Jestem odpowiedzialny za miłość, którą otrzymałem. Kiedy ta miłość nie zostaje uświadomiona, dostrzeżona, to wówczas nie można mówić o odpowiedzialności za nią i nie wchodzi ona w logikę podejmowania decyzji. Wskutek tego zatraca się poczucie dramatycznego wymiaru życia. I życie staje się ciągiem ulotnych zdarzeń, które się piętrzą, a niekiedy przeczą sobie i wchodzą w konflikt… ale to wszystko jest grą, w tym już nie ma wymiaru dramatu.
 
 Myślę, Ojcze, także o bardzo rozpowszechnionych sytuacjach, o jakich wspomina ks. Manenti w książce „Psychologia, łaska, powołanie”. Mówi on o dwóch postawach odejścia od powołania. Pierwsza postawa- gdy ktoś definitywnie opuszcza wybraną wcześnie drogę – zmienia stan życia. Druga postawa – gdy ktoś zewnętrznie, formalnie nadal „funkcjonuje” jako ksiądz czy zakonnik, wypełnia zadania, „rytuały” związane z powołaniem, lecz wewnętrznie przestaje żyć wartościami powołaniowymi. Jak pomagać ludziom w zrywaniu z takimi sytuacjami, które de facto są znakiem śmierci?
 
Tak, bywa, że ktoś ściele sobie wygodne gniazdko w jakiejś instytucji; niektórzy z takich ludzi znaleźli swoisty kompromis między swoją wewnętrzną sytuacją, a określonymi wymaganiami i potrzebami danej instytucji. Znaleźli sposób na godzenie jednego z drugim. I czują się z tym dobrze. Klasyczny przykład: młody człowiek stwierdza, że seminarium to taki dom opieki, zapewniający zaspokojenie potrzeb. Ktoś chce być w centrum uwagi, chce, by go oklaskiwano, darzono szacunkiem, itd., i faktycznie może pojmować życie konsekrowane, życie apostolskie, życie wspólne jako serię gratyfikacji tej potrzeby. Jeśli ten ktoś jest zdolny, inteligentny, to przez pewien czas wszystko może się układać. Ale istotne jest to, że ta osoba już nie odczuwa rozdźwięku. Chce czegoś, co nie jest ewangeliczne. Uważa, że nie ma niczego złego w pragnieniu awansu, sukcesu… przecież jestem ubogi, czysty i posłuszny. Takie osoby żyją daleko od prawdy, a pozostają w instytucji, nie mają żadnych wątpliwości co do swojego powołania, a są niezmiernie daleko od tego, co jest prawdziwym celem życia konsekrowanego. To istna katastrofa. Tacy „budowniczowie własnych gniazdek” w gruncie rzeczy zatruwają wspólnotę.
 
 I to jest poważny problem. Nie wiem, czy Ojciec się z tym zgodzi, ale wydaje mi się, że to zjawisko bardzo się poszerza.
 
Tak, jak najbardziej. Dlatego rozmawiamy o powołaniu.
 
 
Zobacz także
Beata Zajączkowska
Jest 7 kwietnia 1994 roku. Ledwo zaczęło świtać, gdy zebrana w kaplicy rodzina słyszy dobijanie się do bramy i krzyki rozsierdzonych bojówkarzy z oddziałów Interahamwe. Cyprian wie, że czeka ich śmierć. Kiedy oprawcy wkraczają do domu wspólnie razem klęczą przed Najświętszym Sakramentem...
 
Beata Zajączkowska
Dobrze pamiętam jedne rekolekcje, na które pojechałam pełna nadziei, ze w końcu będę mogła spokojnie zastanowić się nad dalszą drogą życia i dobrze „przemodlić” decyzję. Pan Bóg jednak postanowił inaczej i akurat wtedy całkowicie zniknęła owa – towarzysząca mi już tak długo – potrzeba serca i nie byłam w stanie w ogóle modlić się w intencji rozpoznania powołania...
 
Jacek Bulzak

Moja znajomość z rodziną Molla i Beretta sięga lat 90. Wiązało się to z moją działalnością na rzecz rodzin wielodzietnych. W 1992 r. założyłam w Nowym Sączu fundację, której celem było przywrócenie wartości rodzinie wielodzietnej. Istniała w społeczeństwie jakaś presja i pogarda dla matek i ojców, którzy decydowali się przyjąć większą liczbę potomstwa.

 

Z Krystyną Zając, psychologiem klinicznym, przyjaciółką rodziny św. Gianny Beretty Molli i propagatorką jej kultu, rozmawia Jacek Bulzak

 

 

___________________

 reklama
Działanie dobrych i złych duchów
Działanie dobrych i złych duchów
Krzysztof Wons SDS