logo
Niedziela, 18 maja 2025 r.
imieniny:
Alicji, Edwina, Eryka, Jana, Feliksa – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
ks. Grzegorz Strzelczyk
O szczęściu, rozkoszy i dobrym życiu
Znak
 
fot. MD Mubinur Rahman | Unsplash (cc)


Próby przedstawienia nieba w Biblii to opisy bankietu. Ani w chrześcijaństwie, ani w biologii nie ma jednak w osiąganiu szczęścia dróg na skróty.

 

Z Jerzym Vetulanim rozmawia ks. Grzegorz Strzelczyk

 

Czy neurobiologia zajmuje się szczęściem?

 

Nie lubimy używać tego terminu, bo nie jest zbyt jasny.

 

To jakich pojęć używają neurobiolodzy?

 

Potrafimy dziś dość dobrze opisać układ nagrody znajdujący się w mózgu – przede wszystkim w polu brzusznym nakrywki i w jądrze półleżącym. Pełni on funkcję motywacyjną i kontrolną, nagradzając nas przyjemnością za dobre rozwiązanie jakiegoś zadania, wysiłek fizyczny czy seks. Przypadkowo układ ten odkryli James Olds i jego doktorant Peter Milner w latach 50. XX w. Próbowali zbadać, czy drażnienie prądem pewnych części mózgu u szczurów sprawi, że będą się one szybciej uczyć. U jednego z nich z powodu błędu technicznego elektroda, zamiast w istocie siateczkowatej, została umieszczona w jednej ze struktur układu nagrody. Okazało się, że szczur odczuwał przyjemność z prądu płynącego przez tę część mózgu i wracał wciąż do miejsca w klatce, w którym po raz pierwszy otrzymał elektryczne podrażnienie. Gdy skonstruowali dźwignię włączającą prąd, którą szczur mógł samodzielnie uruchamiać, robił to wielokrotnie, a gdy elektrodę ulokowano precyzyjniej, naciskał na dźwignię nawet 2 tys. razy na godzinę, a więc częściej niż raz na dwie sekundy. Gdy odłączano prąd, szczur padał z wyczerpania, gdy zaś podłączano go z powrotem i otrzymywał pierwsze podrażnienie, znów zasiadał do dźwigni.

 

Można zatem umrzeć z nadmiaru przyjemności?

 

Oczywiście. W ramach badań, które przeprowadzono później również na ludziach, stworzono swoistą mapę przyjemności. Niektóre podrażnienia elektryczne dawały poczucie błogości, rozpływania się, szczęścia podobnego do uczucia pojawiającego się podczas medytacji czy po zażyciu opium. Inne zaś przynoszą rozkosz tak intensywną, podobną do orgazmu, że nie mogła trwać zbyt długo bez wywołania bólu. Pacjenci bardzo nalegali na powtórzenie tych badań. Znaleziono również ośrodki awersji, podczas drażnienia których błagano, żeby przestać. Dobrze pokazuje to Iluminacja Krzysztofa Zanussiego, w której podczas eksperymentu pacjent nagle krzyczy nieludzkim głosem, staje się agresywny. Co ciekawe, ponieważ w mózgu nie ma receptorów bólowych, to po znieczuleniu miejsc przy samej czaszce można przy takim eksperymencie z badaną osobą swobodnie rozmawiać i oceniać na bieżąco jej reakcje. Tak jak to zostało pokazane w filmie Zanussiego.

 

Czy możliwe jest osiągnięcie permanentnej przyjemności dzięki podłączeniu elektrod w odpowiednie miejsca w mózgu?

 

Teoretycznie rzecz biorąc, tak. Są jednak co najmniej trzy dobre powody, dla których tego nie robimy.

 

Po pierwsze, jesteśmy dziś dosyć ostrożni wobec wszelkich ingerencji w mózgu. Obecnie z powodów etycznych unika się takich badań, jakie np. w latach 50. XX w. prowadził José Delgado. Oczywiście istnieje tzw. psychochirugia – wprowadza się elektrody do mózgu np. podczas leczenia choroby Parkinsona. Jednakże jeżeli chodzi o uzyskanie odprężenia i przyjemności, to łatwiej i bezpieczniej sięgnąć po tradycyjne środki chemiczne – napić się wina czy zapalić marihuanę.

 

Po drugie, obok przyjemności płynącej z konsumpcji jest też przyjemność z poszukiwania jej i oczekiwania na nią. Przyjemność konsumpcyjna jest prosta, bezwarunkowa; dziecko nie musi się uczyć smakowania cukierka, bo ten jest po prostu dobry. Są jednak przyjemności bardziej złożone, płynące z doświadczenia, z oczekiwania na przyjemność. Droga do szczęścia cieszy czasem bardziej niż samo szczęście – nie chcemy się jej pozbywać.

 

Po trzecie i najważniejsze, taka zabawa z mózgiem i układem nagrody może grozić uzależnieniem. Poszukiwanie przyjemności niweczy wówczas wszystkie inne życiowe przedsięwzięcia. Każde uzależnienie jest chorobą układu nagrody. Człowiek zdrowy nie może zrozumieć, dlaczego alkoholik nie potrafi sobie odmówić kieliszka wódki. Niech przypomni sobie jednak, jak to jest, gdy ma się parcie na mocz – największa siła woli pozwoli wytrwać jeszcze pięć minut, a potem kłopotliwa sytuacja robi się nie do uniknięcia.

 

Gdybym miał się pokusić w tym kontekście o definicję szczęścia, powiedziałbym, że polega ono na dobrze zbalansowanym układzie nagrody, który adekwatnie reaguje na wydarzenia i stawia sobie sensowne cele. Wszystkie zaburzenia układu nagrody są szkodliwe.

 

Fatalne skutki ma zarówno anhedonia – centralny objaw depresji – jak również nadmierne poszukiwanie przyjemności i zawłaszczenie układu nagrody przez konkretną substancję albo zachowania. Sam się czasem zastanawiam, czy nie pracuję za dużo i czy nie grozi mi taki głupi nałóg behawioralny jak pracoholizm.

 

Biologia – podobnie jak religia – nie premiuje zatem drogi na skróty w poszukiwaniu przyjemności?

 

Dla biologa ogólny cel życia to unieśmiertelnienie własnych genów, czyli reprodukcja. Nie zrealizuje się go, wyłącznie leżąc w łóżku i przyjmując elektryczne bodźce skierowane w wybrane miejsca w mózgu. Dobrze działający układ nagrody zasadniczo wspiera takie zachowania, które prowadzą do przedłużenia istnienia gatunku. Przyjemność sprawia więc zarówno seks, jak i wymagająca trudu opieka nad własnymi dziećmi, ale również to, co służy naszemu zdrowiu: dobre jedzenie i wysiłek fizyczny. Rola przekazania własnych genów ma sens biologiczny i antropologiczny. Również dzisiaj wielu ludzi ma nadzieję na śmierć w otoczeniu wnuków i prawnuków. Chociaż pamiętam ankietę w „Przekroju”, gdy pytano znane osoby, jak chciałyby umrzeć. Mnie najbardziej podobała się odpowiedź Kiki Szaszkiewiczowej, która napisała: „Najchętniej wcale”.

 

Oczywiście każda sensowna i długowieczna religia czy kultura przywiązuje wielką wagę do prokreacji. Przypomnę, że pierwsze przykazanie, które pojawia się w Biblii jeszcze przed upadkiem pierwszych ludzi, brzmi: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię”.

 

W dziejach Objawienia szczęście rozumie się dwojako. Z jednej strony, biblijny judaizm zbudowany jest – tak jak Pan zasugerował – na prostej intuicji dobrostanu rozumianego jako długie życie, posiadanie żyznych ziem i licznego potomstwa. Przestrzeganie przymierza miało sprawić, że Bóg zapewni nam oczekiwane dobra. Nawet pojęcie grzechu rodzi się w judaizmie głównie w kontekście utraty tych dóbr – utraty ziemi płynącej mlekiem i miodem. Ten mechanizm nie wygasł do końca, działa też w chrześcijaństwie – bywa, że ludzie przychodzą do spowiedzi na skutek doznanego nieszczęścia. Dopiero takie uderzenie w głowę pozwala im spojrzeć na swoje błędy.

 

Z drugiej strony, coraz wyraźniej w dziejach biblijnych wyłaniało się inne rozumienie szczęścia. W ośmiu błogosławieństwach czytamy, że szczęśliwi są także ci, którzy się smucą. Ofiarowanie własnego życia za innych staje się niekiedy ważniejsze niż moje przetrwanie i przekazanie moich genów. Opowieść o miłosiernym Samarytaninie pokazuje, że przekroczona zostaje też koncentracja wyłącznie na dobru mojego rodu, plemienia czy grupy etnicznej.

 

Nowy model szczęścia łączy się oczywiście ściśle z ofiarą Chrystusa, ale sproblematyzowanie prostego wyobrażenia o Bogu jako gwarancie dobrobytu dla tych, którzy przestrzegają Bożych przykazań, pojawia się już wcześniej – w Księdze Hioba.

 

Pada tam pytanie: czy wszystkie dobre rzeczy, które spotykają mnie w życiu, wynikają z moich dobrych działań? I odwrotnie – czy każde moje niepowodzenie to Boża kara za popełniony grzech? Wniosek z historii Hioba brzmi: nie, człowieka może dotkną głębokie nieszczęście, mimo że nie zrobił nic złego. Nie ma automatycznej sprawiedliwości w naszym świecie.

 

Pan Bóg nierychliwy i niesprawiedliwy…

 

Z tym problemem myśl żydowska zmierzyła się ponownie i niezwykle gwałtownie w reakcji na Zagładę. W chrześcijaństwie mamy nieco inną wrażliwość, bo rodzi się ona z doświadczenia uczniów Sprawiedliwego, który ginie na krzyżu. Idea bezgrzeszności Chrystusa ostatecznie pokazuje, że niekiedy dobrym ludziom przytrafiają się złe rzeczy, a złym – dobre. Rozerwanie związku między brakiem grzechu a pomyślnością pozwoliło na zmianę w obrazie Boga. Wierność Bogu nie ma wynikać z prowadzenia z Nim handlu wymiennego (dobrobyt w zamian za przestrzeganie przykazań), lecz polegać raczej na relacji zaufania i miłości. Także na przekór niepowodzeniom.

 

Chrześcijanie są jednakże nastawieni na układ nagrody. Jeśli nie będzie nią nawet ziemskie bogactwo, to stanie się nią nagroda ostateczna – niebo. Nie twierdzę, że jest w tym coś złego. Przeciwnie, według mnie sukces każdej religii, w tym chrześcijaństwa, polega właśnie na uchwyceniu pewnych biologicznych podstaw natury ludzkiej.

 

Dzieje doktryny chrześcijańskiej można odczytywać jako konsekwentne dystansowanie się od postrzegania stosunku Boga do ludzi w ramach logiki kija i marchewki. Czy udało się przenieść te dążenia z poziomu doktryny do świadomości i doświadczenia pojedynczych chrześcijan – to już inna sprawa. Problem ten widać zwłaszcza w dyskusjach o rolę łaski i uczynków w zbawieniu, toczących się najpierw wokół poglądów Pelagiusza na początku V w., a potem wokół głoszonej przez Lutra zasady sola gratia u progu epoki nowożytnej. Pytanie było następujące: czy najpierw Bóg działa ku człowiekowi, wyprzedzając, ale też i umożliwiając odpowiedź, czy raczej pierwotna jest autonomiczna aktywność człowieka, a Bóg w zamian za jego zasługi udziela mu nagrody? Kościół opowiedział się za pierwszeństwem działania Boga. Chrześcijaństwo próbowało nieustannie wykroczyć poza mechanizm zasługi, pokazując, że fundament stanowi Boża łaska i każde nasze dobre działanie wynika z tego uprzedzającego, bezwarunkowego obdarowania. Samo sobie musiało (i wciąż musi) przypominać, że relacja człowieka z Bogiem nie ma się kształtować w cieniu kija i marchewki, że źle jest, gdy podstawową motywacją do działania jest oczekiwana nagroda w niebie albo lęk przed piekłem. Chodzi o miłość, dla której zdobywanie przyjemności i bezpieczeństwa nie jest podstawowym kryterium. Nawet jeśli całkowita bezinteresowność miałaby się okazać nieosiągalna dla człowieka żyjącego w świecie naznaczonym grzechem, to nie wolno przestać do niej dążyć.

 

A jak to było z oceną przyjemności w dziejach chrześcijaństwa? Teologowie zamiast o przyjemnościach woleli chyba mówić o szczęściu, które jest bardziej metafizyczne i metaforyczne.

 

Po części to prawda, po części stereotyp. Owszem, w przyjemnościach zmysłowych (w tym seksualnych) często dostrzegano niebezpieczeństwo grzechu. Jednocześnie chrześcijaństwo nie zrezygnowało nigdy z języka przyjemnościowego. U św. Tomasza z Akwinu można znaleźć np. sformułowanie, iż kontemplacja prawdy sprawia tak wielką przyjemność, że przewyższa ona wszelką rozkosz ludzką. Zatem najbardziej duchowe doświadczenie Tomasz opisuje, odwołując się do kategorii przyjemności. I jasno mówi, że należy do niej dążyć. Tyle że nie ona sama jest celem, lecz raczej osiągana jest jako skutek uboczny kontemplacyjnego doświadczenia. A więc świadomościowego ujęcia relacji z Bogiem.

 

Przyjemność płynąca z poznania to wspaniała sprawa. W moim otoczeniu jest wielu ludzi, którzy są uczonymi bądź chcieliby nimi być. Dlaczego? Bo rozwiązanie nawet najmniejszego problemu naukowego sprawia niesłychaną frajdę. Pamiętam to uczucie, gdy po dłuższym czasie znów musiałem uczyć się matematyki – wspaniałe jest owo olśnienie, kiedy nagle mówimy: „Tak, ja to rozumiem”.

 

Uniwersytet można zatem uznać żartobliwie za wymarzone miejsce dla ludzi uzależnionych od przyjemności poznawania.

 

Wielkie znaczenie ma również pochwała płynąca ze strony nauczyciela, mistrza. Kariera naukowa to w końcu chęć bycia uznanym przez garstkę ludzi na świecie, o których nikt poza nami nie słyszał, prawda?

 

Wracając do przyjemności płynącej z życia duchowego. Pan Profesor wspominał o dwóch rodzajach nagrody – jednej polegającej na uczuciu rozpływania się, a drugiej o charakterze orgiastycznym. W ikonografii przed stawia się często mistyków z wyrazami twarzy nawiązującymi do doświadczenia orgazmu…

 

Można tu wspomnieć cudowne rzeźby Giovanniego Berniniego: św. Teresę z Avili czy jeszcze piękniejszą bł. Ludwikę Albertoni.

 

Jednakże doświadczenia mistyczne przez samych mistyków opisywane są nieco inaczej – raczej jako poczucie zalania szczęściem i rozpływania się w nim. Opisy te są bliższe działaniu pierwszego z wymienionych typów mechanizmu nagrody. Ale jako że artyści nie mieli tego rodzaju doświadczeń, to prawdopodobnie sięgali po takie, do których mieli dostęp.

 

Wiedzieli, jak wygląda osoba mająca orgazm, a nie wiedzieli, jak wygląda ta w zachwyceniu mistycznym.

 

Bo raczej wcale nie wygląda jakoś szczególnie – w związku z tym problemem było samo przedstawienie tego stanu.

 

Właśnie, może nie mieć miejsca żadna charakterystyczna reakcja fizjologiczna.

 

Czy to jednak nie za ładna wizja? Czy Kościół nie wskazywał również przez wieki rozlicznych złych przyjemności wiodących na manowce?

 

Pewnie śledząc dzieje teologii, można by stworzyć taką klasyfikację. W skrócie powiedziałbym, że za złe uznawano przyjemności, które dziś określilibyśmy jako prowadzące do uzależnień, wszelkie ekscesy „ilościowe” oraz czynienie z przyjemności zmysłowej podstawowego kryterium działania. Gdy realizacja jakiejś przyjemności negatywnie oddziałuje na inne sfery naszego życia, modyfikuje naszą osobowość w niechcianym przez nas kierunku czy krzywdzi innych, wówczas Kościół przed nią przestrzega. Nie ma nic złego w czerpaniu przyjemności np. z jedzenia smacznych rzeczy. Ale jeśli je się za dużo albo inwestuje się majątek w wykwintne potrawy, ignorując jednocześnie potrzeby innych, to mamy problem. Nie ma nic złego w rozrywce poprzez np. grę w karty, ale już hazardu trzeba się wystrzegać – nawet prewencyjnie – bo stosunkowo łatwo uzależnia.

 

A co np. z seksem pozamałżeńskim? On raczej nie uzależnia, a Kościół – inaczej niż jego uczestnicy – na niego pomstuje.

 

Tu chodziłoby o charakter relacji między ludźmi. Dobry związek to nie tylko, i nawet nie przede wszystkim, przyjemność z seksu – krótkotrwała zresztą. Małżeństwo jest szansą na mnóstwo dobrych rzeczy. I to szansą tym większą, im głębsze są zaufanie, zrozumienie itd. No i oczywiście wierność – także ( jeśli nie przede wszystkim) seksualna. Starotestamentalna idea „jednego ciała”, na którą Jezus powoływał się, radykalizując rozumienie nierozerwalności małżeństwa, to właśnie wyraża. A mnie też zawsze w tym miejscu przychodzi na myśl powiedzenie włoskiego satyryka Giorgio Gabera: „Jeśli chcesz popsuć przyjaźń z jakąś osobą, idź z nią do łóżka”.

 

Oczywiście pojawiały się też w chrześcijaństwie nurty skrajne, identyfikujące przyjemność ze złem. Osiem błogosławieństw zaś, które niejako odwracają doczesny porządek, mówiąc o szczęściu tych, którzy są ubodzy i którzy płaczą, rodziło też u niektórych chrześcijan tendencję do czerpania perwersyjnej przyjemności z bycia uciskanym albo wręcz z cierpienia. Trzeba jednak te tendencje odróżniać od głównego nurtu chrześcijańskiej myśli, w której dominuje przekonanie, iż warto zachować umiar. Wtedy owo odwrócenie z błogosławieństw odsłoni też i taką intuicję: słabi i nieszczęśliwi nie są odrzuceni przez Boga. Wręcz przeciwnie. Krytykował to Fryderyk Nietzsche, twierdząc, że chrześcijaństwo głosi kult słabości i przez to szkodzi ludzkości. Ale można by odpowiedzieć na jego zarzut w ten sposób, że siła i słabość są czymś względnym, skoro „słabe” chrześcijaństwo okazało się na tyle silne, by przetrwać przez wieki.

 

Z punktu widzenia nie tylko biologii, ale i antropologii kultury sam fakt długiego trwania i ekspansji jakiejś formacji każe o niej myśleć jako o obdarzonej sensownymi cechami zapewniającymi przetrwanie. Zgadzam się z Desmondem Morrisem mówiącym, że jeżeli chcemy wiedzieć coś o człowieku, to nie wypatrujmy egzotycznych kultur z Polinezji, ale przyjrzyjmy się kulturom i religiom, które odniosły sukces, stały się dominujące – takim przykładem może być chrześcijaństwo albo islam. Sukces kultur mierzymy zaś starym biblijnym motywem – liczebnością populacji, a nie siłą duchową. Biorąc pod uwagę potęgę ducha, to pewnie nie mielibyśmy wielkich szans z buddyjskimi mnichami.

 

Można powiedzieć przekornie, że osiem błogosławieństw to obok pocieszenia dla tych, którzy nie mają nadziei, niekiedy również dobra recepta na biologiczny sukces. Czasem bycie cichym i znajomość własnego miejsca okazuje się lepszą taktyką życiową niż działanie wojownicze i brawurowe. Choć oczywiście są momenty, gdy trzeba stanąć i wypowiedzieć twardo własne zdanie.

 

Zasadnicza różnica między perspektywą biologiczną a chrześcijańską w rozumieniu szczęścia pojawia się oczywiście w kwestii eschatologii. Dla nas, chrześcijan, szczęście, które zyskujemy na ziemi, to tylko preludium. Jeśli chodzi o samą wizję życia wiecznego, to w tradycji konkurują ze sobą dwa wątki. Pierwszy jest bardziej spirytualizujący i pokazuje, że jedynym rodzajem szczęścia jest to płynące ze zjednoczenia z Bogiem, z oglądu intelektualnego, w którym nie ma wiele miejsca na materię. Im silniejsze były wpływy platonizmu w chrześcijaństwie, tym ta tendencja bardziej dominowała. Drugi wątek jest w większym stopniu źródłowo biblijny, związany z pozytywnym przedstawieniem ciała i materii w opisie aktu stworzenia oraz ze zmartwychwstaniem Chrystusa i powiązanym z nim oczekiwaniem na zmartwychwstanie ciała i życie wieczne w ciele funkcjonującym w rzeczywistości przemienionej, ale materialnej. I jakoś kompatybilnej z obecną materią. Jezus po zmartwychwstaniu jadł ryby. Nieprzypadkowo próby przedstawienia nieba w Biblii to opisy bankietu. To właśnie wizje wspólnej uczty, wielkiego świętowania są pierwotniejsze niż obraz anielskich chórów, w których spędza się wieczność na wyśpiewywaniu chwały Bożej (choć i tu chodziłoby o jakiś rodzaj zmysłowej przyjemności). Jak widać, nigdy do końca nie rozstaliśmy się z pierwotną obietnicą złożoną Abrahamowi – obietnicą długiego życia i powodzenia.

 

Neverending party… Szkoda, że w odróżnieniu od wizji muzułmańskiej nie będzie tam seksu.

 

Cóż, Jezus pytany o to, czyją żoną po zmartwychwstaniu będzie kobieta, która miała siedmiu mężów, odpowiedział, że tam już nie będą się żenić… A w tradycji – zwłaszcza ze względu na dopowiedzenie „bo będą jak aniołowie” – konsekwentnie odczytywano tę wypowiedź jako wykluczającą kontakty seksualne z listy rzeczy oczekiwanych w przyszłym życiu. W średniowiecznej teologii toczono w związku z tym ciekawą, choć ostatecznie niewiele wnoszącą dyskusję, czy ciało po zmartwychwstaniu będzie miało narządy płciowe. Św. Tomasz z Akwinu np. uważał, że będą one zachowane, mimo iż nie będą już spełniać właściwej im czynności – lecz raczej świadczyć o doskonałości Bożego stworzenia. Widać w tym zresztą doskonale dystans Tomasza do utylitarystycznego myślenia o ciele. Jednak część teologów stosowała właśnie kryterium użyteczności: nie zmartwychwstanie to, czego funkcje ustaną. Teologowie scholastyczni mogli się tu wykazać zdolnościami do spekulacji, jednak żadne wiążące odpowiedzi nie padły – bo właściwie roztrząsanie tych problemów postrzegane było jako to, co dziś nazywać zwykliśmy „dyskusją akademicką” – czyli coś, co może pasjonować intelektualistów, ale nie ma większego znaczenia praktycznego.

 

Pytanie też: czy będą mieli odbyt i jak to będzie z fizjologią?


Tu raczej nie było wątpliwości: skoro mieli jeść… Zresztą w Tomaszowej Summie mamy próbę odpowiedzi na pytanie, czy w ciele zmartwychwstałym będą jelita – bo część teologów twierdziła, że nie. I trudno dziś czytać tę odpowiedź bez rozbawienia: „Jelita zmartwychwstaną w ciele, jak i inne członki. Będą wypełnione, ale nie nieczystościami, lecz szlachetnymi cieczami” (STh Suppl. q. 80, a. 1, ad 1). Trzeba jednak oddać Tomaszowi, że jego odpowiedź stanowi część konsekwentnej obrony integralności ciała zmartwychwstałego. Pod tymi szczegółowymi kwestiami krył się bowiem spór znacznie poważniejszy – o to, czym właściwie jest niebo i jak bardzo jest ono zmysłowe. Czy to przede wszystkim doświadczenie „oglądu”, jak twierdzono w tradycji łacińskiej od XII w.? Powoływano się na słowa z Nowego Testamentu: „będziemy do Niego podobni, bo ujrzymy Go [Boga] takim, jakim jest” (1 J 3, 2). O jakie więc „widzenie” chodzi? W Starym Testamencie jest silne tabu związane z oglądaniem i przedstawianiem Boga. Zasłona częściowo opada w Chrystusie, ale w pełni będziemy mogli cieszyć się obliczem Boga dopiero w niebie. Chodzi zatem tylko o ogląd w sensie intelektualnej kontemplacji czy też raczej „widzenie” ma miejsce w ramach wspomnianej uczty – z czego wynikałoby, że szczęście będziemy również smakować i doświadczać go wszystkimi innymi zmysłami? Myślę, że jakkolwiek pytanie dotyczy eschatologii, odpowiedź na nie mocno wpływa na sposób, w jaki w ogóle podchodzimy do ciała w chrześcijaństwie.

 

Opowiadam się za wersją ze wszystkimi zmysłami. Świat jest mieszaniną rozmaitych zmysłów. Nie zapominajmy np. o zmyśle równowagi, z którego czerpiemy przyjemność, bawiąc się na karuzeli.


We współczesnych interpretacjach eschatologii pojawia się jeszcze jeden wątek, o którym warto wspomnieć. Szczęście nieba miałoby polegać również na przekroczeniu obecnych ograniczeń w nawiązywaniu relacji z innymi osobami. W życiu doczesnym potrafimy zbudować np. co najwyżej kilka głębokich przyjaźni. Wspomniana wcześniej wypowiedź Jezusa na temat stanu żony wielu mężów zdaje się wskazywać na możliwość wyrwania się z tego ograniczenia – dlatego właśnie znaczenie wyłączności relacji małżeńskiej podlega relatywizacji.

 

Z przyjemnością słucham o możliwościach, których, niestety, będę pozbawiony.

 

Jeżeli ja mam rację, to nie będzie Pan Profesor ich pozbawiony. Proszę się jednak liczyć z tym, że zanim zaczniemy kontynuować nasz dialog po tamtej stronie, może mi się jednak wyrwać jakieś „a nie mówiłem?”.

 

Jestem zawsze otwarty na wszystkie ciekawe przygody!

 

A co dla Pana Profesora tworzy obraz dobrego życia? Wspomniał Pan już i o przyjemnościach zmysłowych, i o tych płynących z poznania.

 

Seks, intelekt i czerwone wino – to trzy rzeczy, które są razem potrzebne. Oczywiście niezbędna jest miłość, bez której jesteśmy jak „miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący”.

 

Myślę, że poczucie dobrego życia płynie też z wypełnienia swojej roli społecznej w sposób satysfakcjonujący. Jestem nauczycielem akademickim i dalej sprawia mi przyjemność, gdy występuję publicznie. Niedawno miałem wykład w Sukiennicach na Dzień Kobiet i słuchaczki były zachwycone, gdy pokazywałem, jak zmieniała się wielkość majtek w ciągu ostatniego stulecia. To było miłe, cieszyłem się, że potrafię opowiedzieć o czymś w sposób interesujący.

 

W Krakowie na ul. Grodzkiej jest kościół protestancki św. Marcina, na którym wypisana została sentencja: Frustra vivit, qui nemini prodest – „Na próżno żyje, kto nikomu nie przynosi pożytku”. Wydaje mi się, że jest prawdziwa. Duża radość płynie z tego, że przebywam z ludźmi, że coś potrafię im dać z siebie, a w ten sposób zyskuję ich sympatię. To moja recepta na udane życie, która na razie działa przez 80 lat. Nie wiem, co będzie dalej, ale jak na razie nie jest to zła metoda.

 

I jeszcze jedno – wydaje mi się, że trzeba umieć rozpoznać swoją pozycję w grupie. Gdy uczę studentów medycyny, to jestem profesorem i oni mnie słuchają. Ale gdy idę później do nich po pomoc medyczną, to jestem ich pacjentem i realizuję ich zalecenia. Ta zmienność ról uczy poskramiania własnego ego i nieobrastania w zaszczyty. Gdybym zresztą miał organizować życie młodych ludzi, postawiłbym na uczenie dwóch umiejętności: medytacji i inteligencji emocjonalnej. Rozpoznawania uczuć innych ludzi i właściwego na nie reagowania można się nauczyć. I lepiej się z tym żyje.

 

A jak to jest u Księdza?

 

Blisko mi do Pana Profesora, gdy chodzi o rolę życia intelektualnego i bycie wśród i dla innych, o posługę…

 

Właśnie – ja czynię „posługę” i „ubogacam” innych, żeby powiedzieć to po kościelnemu!

 

ks. Grzegorz Strzelczyk, Jerzy Vetulani
Znak czerwiec 2016

www.miesiecznik.znak.com.pl

 
Zobacz także
Przemysław Radzyński
Moim zdaniem duchowość mężczyzny jest ściśle związana z jego życiową sytuacją, z pełnionymi w życiu rolami. Ale wspólny mianownik, do którego z całą pewnością moglibyśmy to wszystko sprowadzić, to autentyczna potrzeba życia z Panem Bogiem, osobowym Bogiem. Mężczyzna ma taką potrzebę.

O męskiej duchowości opowiada ks. Michał Olszewski SCJ, w rozmowie z Przemysławem Radzyńskim
 
O. Marian Zawada OCD
Spochmurniało nam niebo początku tysiąclecia. Kultura i cała rzeczywistość nasączona została czymś co nazwano postmodernizmem. Niewybredne sprzeciwy postmoderny skierowane przeciwko wszystkiemu co uporządkowane, posiew nicości i delektowanie się zepsuciem, znaczą nasz czas dotkliwie. Pustka ziejąca z głębi kultury i zamieszkująca coraz bardziej nonszalancko ludzkie serca, sprawia że człowiek - jak mówił Sartre - stał się pasją niepotrzebną. Sukcesy świętuje duch przewrotności, domagający się królowania miernoty i bezguścia...
 
ks. Grzegorz A. Ostrowski

„O szczęśliwy św. Józefie! Tobie zostało dane, żeś Boga, którego wielu pragnęło widzieć, a nie widziało, słyszeć, a nie słyszało – nie tylko oglądał i słuchał, ale nosił, całował, ubierał i strzegł” – tak św. Bernard wołał do św. Józefa. Kim był św. Józef?

 

___________________