logo
Wtorek, 16 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Bernadety, Julii, Benedykta, Biruty, Erwina – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
ks. Piotr Wieczorek
O wychowaniu słów kilka
Zeszyty Formacji Duchowej
 


O wychowaniu, formowaniu i ich znaczeniu dla pełni człowieczeństwa z o. Stanisławem Morgallą SJ rozmawia  ks. Piotr Wieczorek

W znaczeniu etymologicznym, wychowywać to wydobywać na zewnątrz (e-ducere) z człowieka jego prawdziwe Ja, to pomoc w odkryciu kim jest i jakie są jego najgłębsze motywacje. Jak Ojciec rozumie wychowanie?
 
Chyba J.J. Rouseux się tu kłania z jego nieumiarkowanym humanizmem. Ta definicja przypomina bowiem założeniami bardzo optymistyczną wizję człowieka, która podkreśla przede wszystkim pozytywny potencjał ludzkich możliwości. Dziś jest to znane bardziej pod chwytliwym hasłem samorealizacji człowieka. Mógłbym się nawet pod tym wstępnie podpisać, o ile nie sprowadzi się tego do filozofii leseferyzmu, z jego współczesną odmianą w postaci wychowania bezstresowego. Bo takie wychowanie jest owszem wyprowadzaniem, ale w pole.

Jednakże etymologia, o której mówiłem wcale nie wskazuje na aspekt tylko pozytywny. Mówimy o prawdziwym Ja i fundamentalnych motywacjach, nie przesądzamy, że są one głównie pozytywne...
 
Tak i nie. Gdyby ograniczyć się do samej etymologii, to trzeba by poprzestać na samej łacinie. Prawdziwe Ja czy motywacja, to pojęcia rodem z nowoczesnej psychologii, a w tej aktualnie panuje nadmierny optymizm. Skądinąd ten nadmierny optymizm jest pewnie powodem takiej popularności psychologii czy psychoterapii...
 
Czego zatem brakuje naszej definicji?
 
Realizmu. Człowiek jest nieco bardziej złożony i prócz pozytywnych możliwości, ma też i tendencje negatywne, a nawet autodestrukcyjne. Chrześcijaństwo przypomina nam, że człowiek rodzi się skażony grzechem pierworodnym i jest wewnętrznie podzielony: z jednej strony ma nieograniczone możliwości, z drugiej ciągle się potyka, zatrzymuje, a nawet cofa w rozwoju. Nie uwzględniać tego negatywnego wymiaru człowieka, to nie widzieć go w prawdzie, a tym samym źle wychowywać. Choć jestem optymistą w podejściu do człowieka, to jednak staram się mieć szczyptę tego – jak to się żartobliwie określa pesymistów – “dobrze poinformowanego optymizmu”.
 
Poza tym jako chrześcijanin jestem przekonany, że człowiek jest powołany nie tylko do realizowania własnych możliwości, ale do przekroczenia samego siebie, do otwarcia się na samego Boga i do wspólnoty z Nim.
 
To przekraczanie siebie, transcendowanie, wchodzi jeszcze, według Ojca, w zakres wychowania? A może to już kwestia formacji chrześcijańskiej?
 
A czy musimy oddzielać wychowanie od formacji chrześcijańskiej? Zazwyczaj tego nie robimy.Pierwszymi “wierszykami” jakich rodzice uczą dzieci na pamięć są zwykle krótkie modlitwy: znak krzyża, Aniele Boży, Stróżu mój itp. Choć dziecko nie od razu rozumie jak głębokie są to sprawy, to jednak od maleńkości uczy się odniesienia do Osób Boskich czy rzeczywistości niewidzialnych. Nie wyobrażam sobie wychowania dzieci, nawet w środowiskach ludzi niewierzących, bez odniesienia do jakiejś tajemnicy, do szukania czegoś głębszego. Poza tym przekraczanie siebie jest wpisane w naturę człowieka i nie dotyczy wymiaru tylko religijnego. Dzięki tej zdolności człowiek jest w stanie zadawać pytania i szukać na nie odpowiedzi. Zaś pytanie o Boga jest jakimś najwyższym wyrazem tej zdolności. Te rzeczy ściśle się więc łączą.
 
Jaki jest dzisiejszy model wychowywania w Polsce?
 
Nie wiem czy istnieje jakiś jeden model wychowania i nie chciałbym wypowiadać się na temat teoretycznych modeli. Na co dzień pracuję z młodzieżą, która wstępuje do seminariów i zakonów i tylko na tej podstawie mogę coś wnioskować nt. wychowania w Polsce. Dzisiejsza młodzież jest przede wszystkim bardziej spontaniczna i wyzwolona niż 15 czy 20 lat temu, kiedy sam byłem nastolatkiem. Nic dziwnego – od kilkunastu lat jesteśmy przecież wolni. Powiedziałbym nawet po staroświecku, że jest “źle wychowana”, bo swoimi postawami wykracza daleko poza reguły, które obowiązywały moje pokolenie. Podam przykład. Niedawno zaprzyjaźniony wychowawca w seminarium opowiadał mi, jak zwrócił uwagę jednemu z podopiecznych na to, że słucha zbyt głośno muzyki w pokoju. Dawniej taka uwaga spotkałaby się z pokornym przyjęciem, choć niekoniecznie od razu odniosłaby skutek. Mój przyjaciel w odpowiedzi usłyszał jednak nie pokorne przeprosiny, ale rodzaj zdziwienia: “Przyjmuję uwagę, ale nie wiem czy się dostosuję. Do tej pory przecież nikomu to nie przeszkadzało”. Przysłowiowe młode wino zawsze rozsadzało stare bukłaki, ale dla wychowawców zaskoczenie każdorazowo jest nowe. Trzeba szukać dla nich nowych bukłaków.
 
Jakie mają być te nowe bukłaki?
 
Prostych odpowiedzi nie ma. Może trzeba zawsze zaczynać od początku. Jezus opowiedział tę przypowieść w polemice z nauczycielami prawa sam stając się jednocześnie Mistrzem nowego prawa. Młodzi poszukują dziś - tak samo jak dawniej - mistrzów. Jednak nie odpowiada im już model mistrza, który jest i pozostaje niedościgłym ideałem. Są po prostu bardziej krytyczni niż starsze pokolenie i otwarcie nie wierzą w tzw. autorytety. A przynajmniej w autorytety oparte na władzy czy zajmowanym stanowisku. Bardziej imponuje im ktoś bliski, bezpośredni, ludzki, ktoś kompetentny, autentyczny, przejrzysty, nawet ktoś, kto się myli i czasem błądzi, ale potrafi się przyznać do tego. Szukają bardziej przyjaciela, przewodnika, świadka, a nie niezdobytej twierdzy czy chodzącej katedry wiedzy wszelakiej....

Ale czy wtedy nie grozi wychowawcy, że młodzi wejdą mu na głowę, zaczną kręcić filmy, na których będą go prowokować, wyśmiewać lub wprost niszczyć, jak to miało miejsce ostatnio w niektórych szkołach w Polsce?
 
Dużo zależy od samego wychowawcy: z jednej strony trzeba być elastycznym, ale z drugiej trzeba jasno i wyraźnie określać granice. I odważnie bronić tych granic. W rzeczywistości zakonnej czy seminaryjnej podobne ekscesy przydarzają się rzadko i mają charakter ukryty. Wyśmiewanie czy nawet szydzenie dzieje się za plecami wychowawcy, a z tym trudno walczyć. Jeśli jednak takie sprawy wychodzą na światło dzienne, to warto je podejmować jako temat do dyskusji i szukać źródeł takich postaw. Ale nie to jest najtrudniejsze. Według mnie bardziej niebezpieczny jest tzw. marazm, jak go barwnie określają młodzi. Tzn. ciągłe narzekanie na wszystkich i na wszystko, taki świat już nie tylko bez autorytetów, ale bez wartości. Za tym często kryje się pustka wewnętrzna, niezgoda na samego siebie, wewnętrzne zagubienie. Różne formy agresji są tylko zewnętrznym przejawem tego wewnętrznego pogubienia. Jeśli wychowawca przebije się przez ten mur złośliwości, cynizmu czy beznadziei, to dotrze do środka, gdzie zawsze znajdzie jakieś żywe i szczere serce. I tu już zaczyna się praca u podstaw. Żmudna, niewidoczna dla świata, często  męcząca, ale możliwa i dająca dobre owoce. Trzeba jednak być głęboko przekonanym, że można dotrzeć do każdego. Dobrze jest jeśli część tej pracy wykonali już rodzice czy nauczyciele, bo wtedy jest na czym budować. Zdarza się jednak, że trzeba budować prawie od zera.
 
No właśnie. Wydaje się, że za wychowanie w naturalny sposób odpowiedzialni są rodzice, jednak zauważamy tendencje do przenoszenia tej odpowiedzialności na szkołę, księży, wychowawców i nauczycieli...
 
Niestety, to już slogan, ale rodzina jest zagrożona. Jeśli już jest, to nierzadko naznaczona sporymi trudnościami, a nawet patologią. Uogólniając, na nizinach społecznych to alkoholizm rodziców, w górnych warstwach zaś ich nieobecność, spowodowana robieniem kariery, kręceniem biznesu czy zwyczajnie i bez winy wiązaniem końca z końcem. Rodziców nikt nie zastąpi! – o tym trzeba przypominać i wołać na dachach. Jeśli nie obronimy rodziny, to stracimy wszystko! A już straciliśmy dużo. Dzisiaj rodziców nie zastępuje już – jak to sugeruje Ksiądz w pytaniu - szkoła czy Kościół. Zastępują ich media, a te nie są przyjazne wychowaniu. Przede wszystkim dlatego, że nie są w stanie zastąpić żywej osoby, która w wychowaniu jest najważniejsza. Mamiący obrazami telewizor, śpiewające radio, kuszący i uzależniający komputer to dziś nieodłączni towarzysze dzieciństwa i młodości, zresztą bardzo wygodni dla zajętych rodziców. A w kontakcie z nimi młodzi nie tworzą więzi międzyludzkich, ale zamykają się w sobie i skupiają na własnych doznaniach i przeżyciach. Tworzą sobie wewnętrzny świat, do którego nikt nie ma dostępu. I ten świat nie wytrzymuje konfrontacji z rzeczywistością i z innymi ludźmi. To tam rodzi się frustracja, agresja i pustka egzystencjalna.
 
Jaki wpływ takie podejście do kwestii wychowania dzieci i młodzieży może mieć na ich przyszłość przeżywaną w małżeństwie i rodzinie?
 
Brak głębokich więzi z rodzicami zawsze skutkuje sporymi trudnościami w relacjach z innymi ludźmi, a to przekłada się z kolei na niepokojące zjawiska w społeczeństwie. Socjologowie opisują to eleganckim określeniem – transformacja demograficzna – i mierzą ją spadkiem proporcji zawierania małżeństw, wzrostem wieku przy pierwszym małżeństwie, wzrostem liczby rozwodów i wolnych związków, spadkiem płodności przy większej płodności pozamałżeńskiej, oraz wzrostem liczby bezdzietnych związków. Za tymi zjawiskami stoją jednak żywi ludzi, którzy obawiają się ostatecznych decyzji i przyszłości, są niepewni siebie i innych. I tę niepewność wynieśli z własnych rodzin. Dlatego wolą poczekać, popróbować, sprawdzić się... Ale upływ czasu tu nic nie zmienia. Patrząc na dzieci z tzw. rodzin patologicznych, to ja się nawet nie dziwię: jeśli ktoś z domu wyniósł sartrowiskie przekonanie, że “drugi to piekło”, to potem nie chce sam sobie takiego piekła fundować na ziemi. To logiczne. Ale coraz więcej podobnych postaw wynika z wygody i hedonizmu. Instytucje małżeństwa czy rodziny są postrzegane jako synonim zła, jako pułapka dla własnych ambicji, pragnień i wspomnianej samorealizacji. Stąd po części bierze się takie liberalne podejście do nich w świecie zachodnim, a powoli także u nas.

Jak zatem temu zaradzić?
 
Odkryć na nowo małżeństwo i rodzinę, bo są to wartości zawsze prawdziwe. Odkryć na nowo wartość trudu, poświęcenia, a nawet cierpienia. Modne jest dziś utyskiwanie na zranienia z dzieciństwa, na nieudolność rodziców itd. Ale nie oszukujmy się – nie ma idealnych rodziców. I nowe pokolenie też ich nie przyniesie. Nikt też nie oczekuje, by byli idealni. Znany angielski psycholog i pediatra Donald Winnicott twierdził, że wystarczy by matka była “wystarczająco dobra” (“good enought”), a dziecko będzie się prawidłowo rozwijać. Jej braki choć frustrują dziecko są jednocześnie okazją do odkrycia jaki naprawdę jest ten świat - pełen blasków i cieni, radości i smutków - i do godzenia tych radykalnie odmiennych doświadczeń w formie życiowych syntez. Gdyby rodzice byli idealni i stworzyli dzieciom raj na ziemi, to uczyniliby z nich istoty zależne i bierne. A to byłoby gorsze od tych zranień. Ludzie wychowani przez media kierują się w życiu dość infantylnymi kategoriami i nie potrafią godzić przeciwieństw. Jeśli coś jest przyjemne, sympatyczne, ładne to jest dobre. Jeśli jest przykre, wymagające, brzydkie to jest złe. I dobro i zło tak pojmowane z powodzeniem zastępują kategorie moralne. Prosta ilustracja z mojej praktyki duszpasterskiej. Wydaje mi się, że problem współżycia przedmałżeńskiego powoli przestaje być dla wielu kwestią etyczną, a staje się coraz bardziej sprawą estetyki. Choć jeszcze pamiętają, że Kościół zakazuje tych praktyk, to jednak już nie zawsze potrafią powiedzieć dlaczego. Coraz częściej natomiast tłumaczą się argumentami, które przekazały im media lansujące seks jako integralną część chodzenia ze sobą. Trudno jest polemizować z naiwnymi stwierdzeniami w stylu: Co złego jest w tym, że się kochamy i okazujemy sobie miłość? Biblijne - “Nie cudzołóż!” - nie trafia. To zupełnie inny poziom i nie ta bajką, którą widzieli w TV.
 
Czym się będą charakteryzowali tak wychowani ludzie podejmujący życie konsekrowane lub kapłańskie?
 
Od strony negatywnej będą mieli jak ich rówieśnicy w świecie, trudności w podjęciu decyzji na całe życie. Już dziś w gronie formatorów mówimy nieco żartobliwie o “powołaniu czasowym”, tj. o powołaniu do życia zakonnego lub nawet kapłańskiego, ale tylko na pewien czas, dopóki nie odkryje się wartości jakiegoś innego powołania, też oczywiście czasowego. Takie podejście nie mieści się w logice Bożej, bo przecież Bóg nie daje powołania do życia konsekrowanego, jak biletu do wojska, tylko na kilka lat. Bóg powołuje na całe życie, co oczywiście nie zwalnia z trudu osobistego rozwoju i nieustannego rozeznawania. Od strony pozytywnej jednak młodzi mają szansę na życie, które będzie o wiele czystszym i bardziej autentycznym świadectwem życia dla Królestwa Bożego. Nie będzie już bowiem tylu podpórek w rodzaju nadmiernego prestiżu społecznego czy jakichś osobistych gratyfikacji. Społeczeństwo stało się bardziej krytyczne wobec duchowieństwa, a Kościół przestał być atrakcyjnym miejscem do robienia kariery osobistej. Na tle ponowoczesnego świata życie dla Boga będzie bardziej widoczne.
 
Jest Ojciec współzałożycielem i prowadzi “Szkołę Formatorów”, która przygotowuje księży i siostry zakonne do pracy w formacji. Jak “Szkoła” przysposabia swoich uczestników do posługi wychowawczej?
 
Wychodzimy od bardzo prostej zasady: kto chce formować innych sam najpierw musi poddać się formacji. Brzmi to może nieco dziwnie w odniesieniu do naszych studentów, bo najczęściej są to osoby już dojrzałe, w wieku 25-35 lat, które przeszły podstawową formację we własnych zakonach lub seminariach, ale zaraz to wyjaśnię. Naszym zdaniem w formacji decydująca jest nie jakaś konkretna metoda czy wizja, ale żywa osoba formatora. Wychowujemy bowiem nie słowem czy językiem, ale prawdą – tj. tym kim sami jesteśmy. Dlatego warunkiem przyjęcia do naszej szkoły jest nie tylko przejście dość ostrej weryfikacji poprzez długie rozmowy i testy psychologiczne, ale uprzedni rok tzw. kolokwiów wzrostu. Kolokwia wzrostu są rodzajem intensywnej terapii indywidualnej, którą każdy student lub studentka przechodzi z jednym z prowadzących Szkołę. W tak bezpośredniej konfrontacji z osobą możemy się przekonać, czy ktoś jest w stanie sprostać wymogom dzisiejszej formacji: czy ma wystarczająco mocną i zdrową osobowość, czy sam żyje autentycznie wartościami powołania chrześcijańskiego, czy jest zdolny do zmiany samego siebie, do empatii względem innych, do cierpliwości itd. A tu wiek nie ma specjalnego znaczenia, nawet lepiej jak się wyszło z etapu szeroko pojętego dojrzewania. Kładziemy przede wszystkim akcent na praktyczne przygotowanie, a dopiero w drugim rzędzie na teorię. Przygotowanie teoretyczne też jest solidne – przez trzy kolejne lata w czasie wakacji letnich spotykamy się, by wspólnie studiować zagadnienia z różnych dziedzin dotyczących wychowania – od antropologii chrześcijańskiej zaczynając, poprzez różne działy psychologii a nawet psychopatologii idąc, a kończąc na kierownictwie duchowym i duchowości.
 
Zasadniczą, praktyczną metodą pracy w prowadzonej przez Ojca szkole jest specyficzny rodzaj dialogu zwany kolokwiami wzrostu. Skąd płynie zastosowanie takiej metody - dialogu? Jaka jest jego skuteczność?
 
Kolokwia są metodą wypracowaną przez Instytut Psychologii na Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie. Wszyscy wykładowcy Szkoły najpierw sami studiując w Instytucie przeszli takie kilkuletnie kolokwia, a następnie przez wiele lat je praktykowali. Czy ta metoda jest skuteczna? Najlepiej byłoby pytać naszych studentów. Mogę z całą pewnością powiedzieć, że dla zdecydowanej większości z nich kolokwia są dużym pozytywnym zaskoczeniem i nowym doświadczeniem.
 
Często wiąże się to z ponownym odkryciem samych siebie, z nową pogłębioną lekturą własnej historii życia i powołania. Nierzadko kolokwia są okazją powrotu do trudnych i bolesnych spraw z przeszłości, do tych tzw. zranień. Jest to możliwe dzięki życzliwej i czujnej obecności osoby towarzyszącej, która dzięki wiedzy i kompetencji psychoterapeutycznej pozwala odważniej spojrzeć w oczy dawnym lękom i docenić samych siebie. Jak samemu się takiej pomocy doświadczyło, to potem z większym przekonaniem taką pomocą się służy innym. My jesteśmy pokoleniem, które już sporo wie o psychologii i osłuchało się z jej językiem. Wiedza a praktyka psychologiczna to jednak dwa światy. Np. wszyscy rozumiemy co to znaczy, że ktoś projektuje swoje uczucia na innych, ale przyłapać na tym samego siebie lub osoby z najbliższego otoczenia, to zupełnie nowa jakość. Relacja wychowawca-wychowanek jest relacją bardzo intensywną i wielowymiarową. W jej ramach występują przeróżne zjawiska psychiczne, które wypada nie tylko znać teoretycznie, ale dostrzegać w życiu, rozumieć i wykorzystywać, bo inaczej – przy całej dobrej woli – pada się nieświadomie ich ofiarą. A nie jest łatwo zyskać czy wyćwiczyć sobie takie głębokie spojrzenie – to wymaga praktyki i mozolnej pracy. Temu też m.in. służą kolokwia. Tradycyjnie miejsce tej wiedzy czy umiejętności zastępował intuicja czy tzw. zdrowy rozum oraz ramy określone regulaminem czy regułą zakonną. Ale dziś to nie wystarcza. Jak już wspomniałem zachowanie młodych dzisiaj rozsadza te ramy, a nawet przeczy zdrowemu rozsądkowi. Można się na to oburzać, a nawet obrażać, ale warto przyjąć postawę bardziej dojrzałą i próbować rozumieć, analizować i wyciągać wnioski. Zdrowy rozum nie jest przecież szczytem osiągnięć ludzkiej wiedzy, a reguły czy regulaminy ciągle się zmieniają i powinny być dostosowywane do nowych czasów.
 
Rozmawiał ks. Piotr Wieczorek
 
Zeszyty Formacji Duchowej  nr 25 Kraków 2004 

fot. Sonny Abesamis, Strive to Grow Anywhere
Flickr (cc)
 
Zobacz także
o. Augustyn Jankowski OSB
Nie da się ukryć, że Szeol to dość ponure i nieciekawe miejsce. Oglądałem kiedyś amerykański film, który pokazywał, jak Żydzi wyobrażali sobie Szeol. Nad niezliczonymi mogiłami stali pogrążeni w smutku umarli - posępne cienie wpatrzone w swój grób, pozbawione pamięci i możności chwalenia Boga. W Starym Testamencie jeszcze nic nie wiedziano o Odkupieniu, dlatego zaświaty skrywał mrok...
 
Cezary Sękalski
Najogólniej można powiedzieć, że powołanie to sposób realizacji miłości w życiu chrześcijanina. Jest ona właściwym celem życia chrześcijańskiego, natomiast powołanie sposobem jej aktualizacji, dokonującej się na konkretnej drodze ludzkiego zaangażowania, która w miarę dojrzewania i rozwoju człowieka nabiera coraz bardziej określonych wymiarów i kształtów. Tę prawidłowość dobrze widać na przykładzie zaangażowania zawodowego.
 
ks. Edward Staniek
Człowiek, którego Bóg wzywa do dawania świadectwa prawdzie, sprawiedliwości, miłości, może swe trudne zadanie wykonać jedynie wówczas, gdy potrafi za Jeremiaszem powiedzieć: „Pan jest przy mnie jako potężny mocarz, dlatego moi prześladowcy ustaną i nie zwyciężą”. To jest warunek fundamentalny. 
 

___________________

 reklama
Działanie dobrych i złych duchów
Działanie dobrych i złych duchów
Krzysztof Wons SDS