Jako świecki studiował Ksiądz dwa lata. Co stało się potem?
W 2007 r. napisałem list do abp. Kazimierza Nycza z prośbą o spotkanie. Problem od początku polegał na tym, że ja mogę się przygotowywać do kapłaństwa, ale czy biskup zechce takiego staruszka wyświęcić? Bardzo dobrze pamiętam tę rozmowę, była bardzo poważna, głęboka. Widać było jego troskę o moją sprawę. Stanęło na tym, że jeżeli skończę seminarium, to on mnie wyświęci.
Czyli przyszedł czas seminarium?
Na wrześniowym spotkaniu neokatechumenatu zapytałem rektora, kiedy mam się zgłosić. Był sobotni wieczór, a on mówi mi, że w poniedziałek… Odpowiedziałem, że mam pewne zobowiązania domowe, które muszę po prostu pozamykać i że potrzebuję przynajmniej dwóch dni. No i w ten sposób we wtorek trafiłem do seminarium.
Seminarium to był trudny czas. Po pierwsze ze względu na różnicę wieku. Zdecydowana większość kleryków to byli osiemnasto- i dwudziestolatkowie. Przecież to prawie tyle, co mają moje wnuki. Trochę mnie oszczędzano, ale mi ambicja kazała zasuwać razem z nimi. Czasami to był dosyć duży wysiłek fizyczny. Jedyną ulgę jaką miałem to pojedynczy pokój. Ale nie wiem czy to był zaszczyt dla mnie. Ja bym jakoś tolerował młodszych kolegów seminarzystów, ale czy oni znosiliby chrapiącego dziadka? (śmiech).
Szczęśliwie udało się Księdzu skończyć seminarium.
Byłem w nim trzy lata. Dwa lata temu zostałem kapłanem. Dwudziestego drugiego maja minęła rocznica święceń.
Pamięta Ksiądz dzień święceń?
Tak, ale lepiej zapamiętałem dzień święceń diakonatu. Kilka dni przed uroczystościami byłem na rekolekcjach. Wyjeżdżając już stamtąd do domu przewróciłem się i złamałem dwa żebra. No i niestety nie mogłem leżeć przed szafarzem święceń, tylko przyjmowałem je na klęcząco.
Dzień święceń kapłańskich był dla mnie sporym przeżyciem. Bardzo mi kibicował mój syn Piotr, którego poprosiłem, żeby pomógł mi ubrać ornat – jest taki zwyczaj, tylko, że na ogół robi to proboszcz. Piotr siedział za mną i bardzo mnie wspierał. To zawsze jest pewien stres – chodzi nie tylko o to, żeby dobrze wypaść, ale żeby się gdzieś nie zaplątać we własne nogi (śmiech). Ja już w tym momencie miałem 69 lat, więc nie byłem już taki sprawny.
A kiedy Księdza dzieci dowiedziały się o tym, że ich tato planuje zostać kapłanem?
Tuż przed moim pójściem do seminarium. Dopiero wtedy udało mi się zebrać wszystkich razem. Wcale to nie było takie proste, każde z nich mieszkało gdzie indziej.
Jak reagowali?
Myślę, że na początku nic z tego nie rozumieli. Każdy inaczej przeżywał. Piotr, najstarszy, miał tylko do mnie pretensje, że nie powiedziałem mu wcześniej. Ale przez całe seminarium bardzo mi kibicował i wspierał modlitwą. Córka, jak to kobieta, reagowała bardzo uczuciowo. Dwaj pozostali synowie byli raczej zdystansowani. Akceptują mnie jako księdza, ale nie wiem na ile jest to głębokie zrozumienie mojego wyboru.
Po święceniach został Ksiądz skierowany do parafii św. Aleksandra w Warszawie.
Ksiądz arcybiskup, jeszcze przed święceniami, zapytał mnie, jak widzę swoją kapłańską przyszłość. Powiedziałem, że wyrosłem z Drogi, co znaczy, że jestem człowiekiem zakorzenionym w Słowie Bożym. Chciałbym móc głosić to Słowo. Ale też, ze względu na moje doświadczenie, mógłbym służyć jako spowiednik. Arcybiskup Nycz powiedział, że on znajdzie miejsce, gdzie będę miał jednego i drugiego dużo. No i znalazł mi tę parafię.
I faktycznie tak jest?
Na spotkaniu, w czasie którego abp Nycz wręczał dekrety neoprezbiterom byli też proboszczowie parafii, do których mają ci nowi iść. Kiedy padło moje nazwisko abp Nycz zapytał ks. Tadeusza Balewskiego ile mu brakuje do mojego wieku (śmiech). Jest między nami dziewięć lat różnicy. Ale mam bardzo dobre układy z księdzem proboszczem i owocnie współpracujemy. A roboty jest dużo.
W zwykłej warszawskiej parafii są na ogół trzy Msze Święte – dwie rano i jedna wieczorem. Tutaj jest siedem w ciągu dnia. Pięć rano i dwie po południu. Na każdej Mszy mówi się homilię i na każdej się spowiada. Dodatkowo raz w tygodniu jest spowiedź poza Mszą Świętą. Pan Bóg wybrał mi tę parafię, żebym mógł pomagać ludziom.