logo
Czwartek, 28 marca 2024 r.
imieniny:
Anieli, Kasrota, Soni, Guntrama, Aleksandra, Jana – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
Robert Wieczorek OFMCap
Pęknięte Serce Afryki
Wydawnictwo Serafin
 


stron: 296
format: 123 x 194 mm
oprawa: miękka
Wydawnictwo: SERAFIN
www.e-serafin.pl
ISBN: 83-60512-06-X

 
Początek rebelii... cz. V
 
Chwilę później spotkałem w przydrożnych krzakach skradającego się samotnego żandarma. Cóż mógł wskórać w pojedynkę? Wyjaśniam mu swój plan – odpowiada mu nawet. Różaniec wiszący przy boku bardzo mi się wtedy przydał. Przeszedłem całą górę, ale nic. Dotarłem do wsi Hang-Zoung – ludzie sami wyglądali jakiś ruchów. Byłem pierwszą osobą, która pojawiła się od strony Ndim po usłyszeniu kanonady. Trzeba więc szybko wracać po rannych, skoro droga jest wolna! Jeden chłopak zaoferował się podwieźć mnie na rowerze. Pędzimy z powrotem i słyszymy nagle od strony góry... bach! bach! Kilka pojedynczych strzałów. Chłopak się zatrzymuje – nie chce dalej jechać. Pytam sam siebie: jak to się stało? Czyżby mnie przepuścili, a teraz od nowa zaatakowali?
 
Sprawa wyjaśnia się dość szybko. W oddali na drodze pojawia się grupa ludzi. To drugi żandarm dołączył w międzyczasie do swego kolegi wraz z grupą „anty-zargina”, czyli pasterzami Mbororo, którzy – choć tylko z łukami w ręku – mają dość odwagi i sprytu by czasem osaczyć i doścignąć strzałami nawet uzbrojonego w karabin bandytę. To oni idąc moim śladem strzelali w powietrze – bandytom na postrach, sobie dla kurażu.
 
Potem biegiem pod górkę, by jak najszybciej dotrzeć do samochodu i zapewne niepewnych tego, co się dzieje, braci. Taki jogging w południowe afrykańskie godziny to nic przyjemnego. Ale udało mi się spokojnie zawieźć poranionych do szpitala i znalazłem mych współbraci bezpiecznych na misji – o ataku dowiedzieli się od chrześcijan w Zolé.
 
Dopiero wieczorem, po całej eskapadzie poinformowałem mych niczego nieświadomych gości o tym, co zaszło. Odtąd jednak siedziałem jak na mrówkach. Kim naprawdę byli napastnicy i dokąd poszli?
Po kontakcie radiowym zmontowaliśmy naprędce okazję, by podrzucić mą czwórkę na jeden dzień do Czadu, do Baibokoum. To fantazja gościnnego Tomka Przybka, który tam jest proboszczem. Tomek miałby rano przejechać granicę i odebrać moich o 11.00 na rzece Lim koło Ngaoundaye (nie ma mostu, bo zerwany przez wodę – trzeba przepływać pirogą).
 
Odwiózł ich Robert Wnuk i miał wrócić na Mszę o godz. 11.45. Msza się odprawiła, obiad się skończył, a Roberta nie ma! Czarne myśli zaczęły mi szurać po głowie, bo tamta górzysta droga w stronę granicy to dawniej uprzywilejowany teren „zargina”.
Piotrek podziela mój niepokój. Zaraz też bierzemy samochód, by jechać w tamtą stronę. Ledwie wyjeżdżamy za zakręt, a tu Robert i... wszyscy niedoszli czadyjscy turyści. Czekali na próżno nad rzeką do 12.00, ale nikt nie przyjechał. Strach ma wielkie oczy, ale... Już Was więcej tak „na wariata” nie wypuszczę! O 15.00 na radiu sprawa się wyjaśnia: Tomek nie mógł przejechać granicy, bo ją w tych dniach zamknięto z powodu narastającego napięcia między Czadem a RCA.
 
Półmetek afrykańskiego safari przekroczyliśmy w drodze na południe. Wyjechaliśmy wcześnie rano w poniedziałek, dotarliśmy przez Bereberati do Monassao akurat zaraz po zapadnięciu zmroku. Calusieńki dzień jazdy z – pożółkłej już u początków pory suchej – sawanny do pełnej dżungli, ubranej w soczystą zieleń i  tulonej ciepłym kożuchem wilgoci. Monassao to jedna z misji założonych przez Stowarzyszenie Misji Afrykańskich specjalnie dla ewangelizacji Pigmejów. Niedaleko jest też Belemboke. Na obu misjach spotykamy wspomnianych już wcześniej, przy okazji pobytu w Bangui, Polaków.
 
Znajdujemy się na najbardziej na południe wysuniętych antypodach RCA – już poniżej 3o równoleżnika. To głęboki las tropikalny, choć paradoksalnie – obie misje usadowiły się na terenie otwartym: „sztuczna” sawanna. Są to rozległe hektary pozostawione erozji po kompletnym wycięciu drzew. Taka ogromna łysina jest niemożliwa do porośnięcia samymi siłami natury, a ponowne zalesienie to czysta teoria dla otarcia łez z oczu organizacji ekologicznych. Ale już niedaleko zaczyna się dziewiczy las, skąd przychodzą Pigmeje, którzy przystali na opcję proponowaną im przez misję: możliwość leczenia się, uczenia dzieci i otrzymania formacji religijnej w ramach wspólnoty katolickiej, ale pod warunkiem przyjęcia półosiadłego trybu życia, uprawy własnego poletka i postawienia trwalszego domu. Dość powiedzieć: wieś ma już pokaźny wygląd.
 
Cieszę się z odnalezienia niedawnych towarzyszy sławnej ucieczki z oblężonej stolicy i starego znajomka, ks. Wacka Krzępka SMA, którego poznałem zaraz po moim przyjeździe do RCA, jeszcze gdy był studentem Wyższego Seminarium w Bimbo. Nie sposób zapomnieć, że to tragiczna śmierć ich kolegi, Roberta Gucwy, zwołała wtedy naszą polską diasporę do Bangui. Od kilku lat Wacek jest tu proboszczem, a w tym roku otrzymał pomoc w osobie neoprezbitera Marka Balawendera oraz kleryka Grześka – stażysty.
 
Kolejny dzień ma w programie Mszę świętą we wspólnocie Pigmejów (w sango, pod moim skromnym przewodnictwem) oraz wyprawę na słonie do odległego jeszcze o 40 km na południe rezerwatu w Bayanga.
 
Mając na karku cały poprzedni dzień za kierownicą czuję się zmęczony i wcale mnie nie bawi perspektywa dzisiejszych niewątpliwych atrakcji. Może tak jak mucha przed burzą i ja także jestem podrażniony ciepłym i wilgotnym powietrzem. W przeddzień mocno padało, więc teraz czerwone błoto drogi klei się do butów, ciapie po podwoziu. Na szczęście to ks. Marek prowadzi, bo to ich toyotą jedziemy. Wraz z Grześkiem wykorzystali okazję i jadą po raz pierwszy zobaczyć z nami tamte strony ich parafii. Ekipa „nowicjuszy” siedzi z tyłu na pace, by podziwiać naturę i do woli pstrykać zdjęcia, Marek tymczasem dzieli się ze mną swoimi pierwszymi doświadczeniami z pracy w tutejszym Kościele. Muszę stwierdzić, że choć to ta sama RCA, jednak warunki są tak bardzo różne.
 
Napotykamy znajomego dyrektora pobliskiej szkoły, który spontanicznie zaprasza nas do odwiedzenia po drodze jego leśnej placówki oświatowej. Zatrzymujemy się na zakręcie przy sadybie kilku lepianek – po drugiej stronie jedna większa i ustawiona prostopadle – to szkoła. Podczas gdy Krzysiek z Jackiem zabawiają dzieci z Panią Dyrektorową (jest ona zarazem jedyną nauczycielką), ja załatwiam dla dziewczyn „sesję zdjęciową” z Pigmejkami. Pomagają nam w tym dwaj towarzyszący nam Pigmeje: Delfine – katecheta i Albert – radny kościelny. Kobiet zbiegło się chyba ze trzydzieści. Są bardzo chętne i zadowolone z danej im propozycji. Poprawiają w pośpiechu swoje mizerne kreacje. Ja zostaję w szoferce – znużony, na nic nie mam ochoty.
 
Z ospałości wyrywa mnie pojawienie się z naprzeciwka na zakręcie samochodu, pełnego drobnych handlarzy i ich bagaży. Drą się z daleka do dziewczyn:
Nie robić zdjęć! Nie robić!
Nagły gniew wydarł mnie z dotychczasowego letargu „nic-nie-chcenia”. Szarpię się w kierunku otwartego okna od strony kierowcy i wrzeszczę, by przekrzyczeć silniki:
- Odczep się i jedź swoją drogą.
Nie wiem, czy to na te słowa, czy też już mieli to w planie – zatrzymują się nieco za nami i kierowca (ubrany po muzułmańsku otyły osiłek) podbiega w asyście drugiego dryblasa z szoferki i krzyczą:
- Dawać aparat! - porwali przy tym to, co mieli najbliżej pod ręką, czyli statyw.
 
Dziewczyny skuliły się zmieszane u góry. Poniosło mnie wtedy. Wyskoczyłem przed awanturników i wyrwałem dryblasowi statyw rzucając go z powrotem w głąb samochodu. Tłumacząc pokrótce dziewczynom, o co idzie, podjąłem samotny pojedynek na sango z właścicielem busa i pasażerami stojącymi murem po jego stronie. Zwłaszcza ten mołojec, któremu w pierwszym odruchu wyrwałem statyw, był superaktywny w kłótni. Dopiero teraz, stojąc mu naprzeciw, połapałem się, że chłop jest barczysty i o głowę mnie przerasta. No przecież jakby mi raz przyłożył, to moja głowa wraz z płucami by mi odleciała! Ale cóż, efekt zaskoczenia się liczy.
 
Chodziło im mniej więcej o to, że według nich dziewczyny robią im zdjęcia bez pozwolenia. Ania mnie w międzyczasie zapewnia, że tylko spojrzała w ich stronę, gdy nadjeżdżali, ale bez podobnych intencji (i wierzę jej, bo ze swej natury zbyt szanuje ludzi, by cokolwiek zrobić bez ich zgody).
 
Gdy ten argument wypada im z ręki kreują się na obrońców Pigmejów, a wyrośnięty młodzian, który w międzyczasie dodaje sobie autorytetu deklarując się być synem mera z Nola, rzuca oskarżenie rodem z czasów Bokassy, choć słyszę je po raz pierwszy na własne uszy i to pod własnym adresem:
- Wy im (tzn. Pigmejom) robicie zdjęcia, by potem pokazywać w Europie, jako małpy!
 
No! Co za dużo to i świnia nie zeżre! Nie wspomnę już, jakimi słowami zacząłem pluć wokół, ale później głupio mi było, bom szczekał jak pies. Kierowcę przegoniłem do samochodu – tam sobie może rządzić, a nie na drodze należącej do wszystkich! Jakiemuś garłaczowi, grożącemu mi ręką z góry bagażów zapowiedziałem, by uważał, bo mu łapa uschnie, a owemu nagłemu obrońcy „dehumanizowanych” przez nas Pigmejów przy całym harmidrze próbowałem wkodować, że osobiście otrzymałem od nich pozwolenie na foto i nikogo (także jego) nie muszę więcej pytać. Jestem misjonarzem i szanuję wszystkich ludzi bez wyjątku, również Pigmejów. Ale tego samego domagam się w stosunku do mnie. Trochę więc respektu dla nas też – i niech nie opowiada głupot pod naszym adresem.
 
Natenczas nadszedł dyrektor z resztą naszej męskiej ekipy, zwabiony krzykami na drodze. Moi adwersarze ustawili się wtedy na pozycjach obronnych, na mnie zwalając całą winę za zajście.
- To ten biały – mówili – „zagrzał sobie serce” i zbyt się gorączkuje.
To prawda, byłem najbardziej zacietrzewiony z całego towarzystwa, ale nie myśmy zaczęli.
 
Dyrektor próbował sprawę ułagodzić, by wybrnąć obronną ręką, balansując między gościnnością wobec przyjezdnych (którzy zaraz odjadą), a koniecznością zgodnej symbiozy z lokalnymi handlarzami (którzy nadal będą tę drogę przemierzać).
Rozwiązanie przyszło nagle z nieoczekiwanej strony, od biernych dotąd świadków kłótni, Pigmejów. Nie rozumiejące wiele w sango kobiety, a poinformowane w międzyczasie przez naszego katechetę Delfina, iż chodzi o robienie im zdjęć, wzięły nieoczekiwanie naszą stronę i zaczęły krzyczeć do przyjezdnych z busa:
- Jedźcie już sobie! Nie chcemy Was tutaj!
 
Na ich opór podwoiły swe krzyki podpierając je gwizdami i szyderczym śmiechem. Nie mając co tu więcej robić, nasi oponenci ruszyli przed siebie (co im zresztą radziłem od początku – może zbyt natarczywie). I tak to wygrało niespodziewane przymierze polsko-pigmejskie.
 
Wygrana nie pozwoliła nam jednak odjechać z poczuciem satysfakcji. Dziewczyny jeszcze jakiś czas zapewniały, że nie chciały sprowokować zaistniałego zajścia, a ja międliłem w sobie zażenowanie, bo jednak przesadziłem i nie powinienem się tak unieść. Z góry przepraszałem Marka (a potem Wacka) za odstawienie podobnej scenki na ich terenie. Później dopiero uświadomiłem sobie, skąd wzięła się we mnie owa gwałtowna reakcja: jeszcze nikt dotąd w mej obecności nie wyleciał tak z gębą na moją rodzoną siostrę. To właśnie mnie tak wkurzyło tego ranka.
 
Na rewanż nie trzeba było długo czekać. Wracając „ze słoni” spotykamy na drodze wojskową ciężarówkę. Zmierzch już blisko, a oni bezskutecznie starają się odblokować hamulce. Jest tu kilku „niekompletnych” mundurowych, reszta to cywile i ich bagaże wystające aż poza burty. Oto dowód, jak wojsko sobie radzi dorabiając do pensji transportem cywilów. Pozwalam sobie na uszczypliwość komentując niefrasobliwość sołdatów, którzy przy całym teoretycznym porządku, jaki winien panować w ich branży, wybrali się w daleką drogę bez podstawowego sprzętu.
 
Gdy szukam naszego podnośnika, by im pomóc, moi dzielą się odkryciem: pośród pasażerów rozpoznali koszulkę z piłkarzami tego porannego dryblasa-pyskacza, obrońcy „fotomaltretowanych” Pigmejów. Przechodząc więc z powrotem nie daruję sobie satysfakcji, by mu przypomnieć poranne zajście – oto niespodziewanie szybko zależny jest od naszej pomocy. Oznajmiłem też głośno żołnierzom, jakiego to przyjemniaczka wożą ze sobą. Przyszła kryska na Matyska...
 
Zajęty dalej wojskowym hamulcem nie wiem, co się dzieje za mymi plecami. Tymczasem poranny obrońca godności Pigmejów teraz okazał prawdziwe oblicze i porwał się do bicia Delfina za to, że ten trzyma z białymi. Biedak schronił się w głębi samochodu, zaś Krzysiek wysiadłszy przystawił się do krewkiego gościa swymi ponad stukilowymi gabarytami, co pomogło mu nieco ostygnąć. Do reszty w niepewność wpędziła łobuza nieznana mu forma prezentacji, jaką zastosowałem przedstawiając mego dużego brata. Unosząc mu kolejno obie kończyny górne oznajmiłem poważnie:
- Jego lewa ręka to szpital, a prawa to cmentarz.
 
Chwila złowrogiego milczenia. Ileż to razy w dzieciństwie biłem się z nim i do tej pory żyję, ale ważne, że w tamtej sytuacji wrażenie pozostało. Wobec do reszty zmieszanego „bohatera” wezbrały we mnie chrześcijańskie uczucia, więc mu mówię:
- Słuchaj, bracie! Nie jest dobrze, żeby słońce zaszło nad naszym gniewem. Podaj rękę na zgodę i niech każdy idzie w swoją stronę w pokoju.
Zgodził się po chwili wahania i wyciągnął prawicę równocześnie rzucając mi przez ramię w stronę samochodu:
- Ale małemu i tak wmłócę przy pierwszej okazji...
 
Oto jawi się jasno brutalna prawda: tak zwani „wioskowi” lub „duzi” mają w pogardzie Pigmejów. Murzyni sami między sobą bywają rasistami.
Absorbujące nas zajście i awaria ciężarówki nie przeszkodziły jednemu z żołnierzy złożyć Iwonie oferty matrymonialnej. Przyznał się przy tym uczciwie, że ma już jedną żonę. Zajęty czym innym odesłałem go, by sprawę negocjował z „teściem”, czyli najpoważniej z nas wyglądającym Jackiem. Zdradzę szelmowsko to, co mi później opowiadano z dziką satysfakcją. Tonący brzytwy się chwyta – Iwona, czując zdecydowany nadmiar zainteresowania jej osobą, wezwała pomocy u Krzyśka:
- Błagam! Powiedz mu, że jesteś moim mężem. Jacek cię wyspowiada!
 
Szczęściem, braki językowe sprawiły, że swaty spełzły na niczym.
Ciężarówkę ostatecznie pociągnęliśmy kawałek, by pokonać spiekły hamulec. W domu byliśmy dopiero późnym wieczorem.
Odwrót na północ ma być powolny, bo planujemy zwiedzanie Nola, by zatrzymać się na noc w Berberati na biskupstwie św. Anny. To pierwsza placówka kapucynów, przejęta od spirytynów w 1938 r. Przez długi czas była stolicą jedynej tu diecezji, sięgającej aż na południe Czadu! W Nola robimy rundę pirogą wokół malowniczej wyspy na zbiegu rzek Mambere i Kadei, których zdwojone masy wód tworzą następnie potężną Sangha. Dużo czasu tracimy jednak na drodze.
 
Skrupulatne badanie papierów, zaostrzone kontrole łącznie z bagażami – szukają broni. Żadne tłumaczenia nie pomogą. Tu Krzysiek miał okazję popisać się przed wścibskimi żołnierzami swym cholerycznym charakterem, zaawansowanym angielskim i pierwocinami sango. Jeszcze nie skończyłem formalności z papierami u jednych, a już drudzy wołają mnie, bym uspokoił tego „impulsywnego Anglika” przy samochodzie. Mój starszy brat zirytowany przewracaniem bagaży na lewą stronę, całkiem poprawnie, ale i całkiem niepolitycznie powiedział w sango natrętnemu szperaczowi:
- Mo yeke sioni zo (tzn. „jesteś złym człowiekiem”).
 
Aj, aj, aj! Wybitnie, to się mu nie spodobało. Wybrnąłem z kłopotu... użalając się nad sobą. Opowiedziałem kolejną bajkę:
- Proszę, nie przejmujcie się nim. On miał zawsze taki gorący charakter. Wyobraźcie sobie, całe dzieciństwo musiałem z nim przeżyć. Bił mnie... to była męka!
 
Żołnierze też ludzie, mają serca i użalili się nade mną puszczając wolno wraz z „trudnym” bratem. Udobruchani, przyjęli z uśmiechem na odchodnym i moją przycinkę:
- A swoją drogą, panowie, czegóż szukać w bagażach turystów od kilku dni w drodze – brudnych majtek?
Jak starzy kumple popackaliśmy sobie łapami na pożegnanie i każdy ruszył zadowolony w swoją stronę.
 
Humor popsuły nam nowe wieści usłyszane w Berberati. Rebelia opanowała Paoua (80 km na wschód od Ndim), a być może i Bocaranga (40 km na południe od Ndim), co byłoby równoznaczne z zajęciem po drodze i mej misji. Na nocleg przyjęto grupę amerykańskich misjonarzy z różnych kościołów protestanckich. Władze z Waszyngtonu nakazały swym obywatelom natychmiast opuścić RCA – bez podawania przyczyny - gdyż później nie będą w stanie zagwarantować im bezpieczeństwa i opieki. Stany Zjednoczone wiedziały, co się święci w RCA i kto tym z zewnątrz kieruje!
 
Na następny dzień robimy więc dwuwariantowy krótkodystansowy program. Na szczęście mamy ze sobą wszystkie papiery, samochód i pieniądze. Jeśli faktycznie północ jest zajęta, jedziemy z Bouar prosto do Kamerunu. Chromolić parę ciuchów i prezentów, które zostały w Ndim! Kiedyś je może odwiozę. Jeśli jednak wieści są fałszywe, jedziemy spakować się do domu. Po drodze potwierdza się, że Paoua faktycznie została zajęta, ale Ndim i Bocaranga – nie. Droga więc jeszcze wolna. Przemykamy się szybciutko do bazy…

Zobacz także
o. Joachim Badeni OP
Mnie osobiście Odnowa przyniosła wielkie ożywienie. Dzięki niej, mimo moich dziewięćdziesięciu jeden lat i fizycznych dolegliwości, czuję się wewnętrznie młody. To jest największy dar, jaki otrzymałem. Duch Święty jest Życiem, to On ożywia... a wszystko zaczęło się w 1975 r. Miałem wtedy sześćdziesiąt trzy lata, przebywałem w klasztorze we Wrocławiu...
 
Bernardo Cervellera
Ataki na wolność religijną i przemoc wobec chrześcijan obejmuje prawie wszystkie kraje azjatyckie. Rządy krajów zachodnich przedkładają krytykę niektórych pogwałceń – jak te, których dopuszczają się muzułmanie – ale zachowują milczenie na temat ataków na chrześcijan w Wietnamie czy Chinach...
 
ks. Marek Dziewiecki
Gdy patrzymy ma katedry czy inne pomniki kultury przeszłości, to wpadamy w zachwyt i zdumienie, że człowiek był w stanie stworzyć takie arcydzieła. Świadczą one o pięknie i głębi jego świata duchowego i o jego więzi z Bogiem. Są znakiem wewnętrznej harmonii, wytrwałości, cierpliwości człowieka tamtych czasów. Dzisiejszy człowiek dysponuje wspaniałą techniką a mimo to nie tworzy takich arcydzieł. Brakuje mu wewnętrznego bogactwa, więzi miłości, dojrzałej hierarchii wartości, wewnętrznej ciszy, głębokiej duchowości, zamyślenia.
 

___________________

 reklama
Działanie dobrych i złych duchów
Działanie dobrych i złych duchów
Krzysztof Wons SDS