To się zdarzyło wprawdzie już dawno – ponad 28 lat – temu, lecz nigdy nie wątpiłem o autentyczności tego duchowego doświadczenia. Jezus tego dnia wszedł we mnie i stałem się nową istotą. To właśnie w taki sposób zostałem napełniony bardzo głęboką, instynktowną miłością do Kościoła katolickiego. Wszystkie moje stare przesądy nagle wyparowały, jak gdyby jakiś głos we mnie powiedział: „To w Kościele katolickim odnajdziesz pełnię Objawienia”. A także: „To w Kościele katolickim odnajdziesz wszystkie potrzebne środki prowadzące do zbawienia – to znaczy sakramenty”. Owego właśnie dnia ostatecznie powiedziałem „tak” Kościołowi katolickiemu, mimo że bardzo jeszcze niewiele wiedziałem o tym, czym w ogóle Kościół jest, jakie są jego dogmaty i czego naucza w kwestiach moralności.
Wróciłem do Paryża pełen radości. Spotkałem tam pewnego księdza z Odnowy w Duchu Świętym w bazylice Montmartre. Zaświadczyłem przed nim o tym wszystkim. Duchowny ów, po wysłuchaniu mnie, postawił mi pytanie: „Kiedy zaczniemy przygotowywać się do chrztu?”. Byłem bardzo zdziwiony, kiedy to usłyszałem, gdyż nie oczekiwałem, że to może nastąpić tak szybko. Kapłan ów wyraził jednak przekonanie, że ten moment właśnie nadszedł. Dla niego nie było bowiem wątpliwości, że ja podczas swej modlitwy w klasztorze przeżyłem to, co w Odnowie nazywa się wylaniem Ducha Świętego: spotkanie z Chrystusem i głęboką miłość do Kościoła katolickiego. Rozpocząłem więc wtedy swoją duchową wędrówkę, to znaczy katechumenat. I na kilka dni przed Bożym Narodzeniem 1977 r., mając 30 lat, zostałem ochrzczony w krypcie bazyliki Montmartre.
Jak więc widzicie, Najświętsze Serce Pana Jezusa bardzo szybko przyciągnęło mnie do siebie. Na swego ojca chrzestnego wybrałem oczywiście owego Irlandczyka mieszkającego w Anglii, o którym wspomniałem wcześniej. On to bowiem był wspaniałym „instrumentem” w ręku Boga i przyczynił się do mojego nawrócenia. Oczywiście była wtedy obecna także moja siostra, pełna radości, choć nie ukrywająca zaskoczenia. Wcześniej miała zwyczaj mówić z humorem, że w naszej rodzinie chrześcijaninem być może stanie się ojciec („ponieważ on ma wielką wrażliwość duchową”) i ewentualnie („ale długo potem”) matka. „Lecz jeśli chodzi o mojego brata – mawiała – to on może się i nawróci, ale tylko na łożu śmierci”. Dlatego właśnie była tak mocno zdziwiona faktem, że to właśnie ja nawróciłem się zaraz po niej, jako drugi w rodzinie. Nasi rodzice nigdy nie zrobili żadnego kroku w stronę przyjęcia chrztu; mimo to widać było ich wzruszenie w czasie tej uroczystości i z pewnością dzięki temu wydarzeniu dokonali jakiegoś postępu w sferze ducha. Ja natomiast mogę zaświadczyć, że dopiero od momentu przyjęcia sakramentu chrztu zacząłem naprawdę żyć. Wprawdzie w dalszym ciągu dawałem koncerty, ale już o wiele mniej niż przed nawróceniem, ponieważ moim pierwszym pragnieniem była chęć pogłębienia swojej wiary przez intensywniejszą modlitwę, studium Pisma św. oraz poznawanie moralnej i społecznej nauki Kościoła katolickiego.
W owym czasie odczułem dyskretny głos wewnętrzny, który postawił mi dwa pytania. Pierwsze z nich brzmiało następująco: „Czy chcesz mnie kochać?”. Odpowiedziałem: „Tak”. Nastąpiła cisza. Potem padło drugie pytanie: „Czy chcesz pokazać także innym, jak bardzo ich kocham?”. I wtedy właśnie pojąłem, że chodzi tu o moje powołanie do stanu duchownego. Miałem tę wielką łaskę, że mogłem na to odpowiedzieć „tak” – w pokoju i w całkowitej wolności ducha. Zgadzałem się z radością, mimo iż wiedziałem, że będzie to zarazem koniec mojej muzycznej kariery: nie można przecież być jednocześnie koncertującym pianistą i katolickim księdzem. Jednakże wbrew pozorom wejście w stan duchowny nie stanowiło dla mnie jakiegoś nadzwyczajnego dylematu. Przeciwnie: zupełnie naturalne wydawało mi się to, że Pan, prowadząc mnie najpierw przez lata muzykowania, teraz powołuje mnie, nawróconego Żyda, do kapłaństwa w Kościele katolickim. I wtedy to właśnie rzeczywiście powiedziałem Panu „tak”, bez jakichkolwiek dalszych rozterek i skrupułów. Ostatni koncert dałem w roku 1981, tuż przed rozpoczęciem swej formacji teologicznej. Wówczas to wstąpiłem do wspólnoty „Emanuel” i właśnie na łonie tej wspólnoty zostałem wyświęcony na kapłana, w bazylice Najświętszego Serca Pana Jezusa w Parey-le-Monial. Nastąpiło to w końcu maja 1986 r. i była to oczywiście uroczystość pełna radości. Przybyli na nią również moi rodzice, mimo że wówczas w ogóle się nie identyfikowali z wiarą katolicką. Od tamtej pory jestem w miejscu, które się nazywa Stolicą Serca Jezusowego (wcześniej przez 5 lat sprawowałem swoją kapłańską posługę w Paryżu).
Na koniec chciałbym Wam opowiedzieć jeszcze o innym swoim doświadczeniu. Otóż w czasie nawrócenia przeżyłem jakiś wielki niesmak, wręcz obrzydzenie, w stosunku do muzyki. Zajmowała ona wprawdzie niezwykle istotne miejsce w latach mojej młodości, jednakże kiedy w końcu odkryłem Tego, który jest Autorem wszelkiego piękna, miałem tylko jedno jedyne pragnienie: spędzać cały swój czas razem z Nim i studiować słowo Boże. Z najwyższym więc trudem znosiłem długie godziny przy fortepianie; musiałem wszakże to czynić, ponieważ miałem umówione koncerty. Na szczęście podczas pewnego bardzo ważnego występu Pan mnie pocieszył; doznałem duchowego przełomu i w czasie owego koncertu odczułem nieodpartą potrzebę nieustannej modlitwy wewnętrznej; ponadto kiedy grałem, przed oczami przesuwało mi się wiele różnych religijnych obrazów, związanych z Biblią i z Jezusem. I w ten oto sposób zacząłem grać, wiążąc muzykę z pomaganiem ludziom poprzez modlitwę.
Swoje świadectwo pragnę zamknąć następującym wnioskiem: dzięki Jezusowi Chrystusowi i Kościołowi na nowo odkryłem swą żydowską tożsamość. To właśnie Pan Jezus wraz z Duchem Świętym objawił mi, co to znaczy być Żydem i jednocześnie kapłanem w Kościele katolickim.
ks. Jean-Roudolph Kars