Na granicy życia i śmierci (4)
Rodzice i lekarze
Jadwiga: Obiady jadaliśmy w pracy, a dzieci stołowały się w przedszkolu i w szkole. W związku z tym, aby zachować tradycję wspólnych rodzinnych posiłków, spotykaliśmy się razem przy kolacji. Nasze dzieci mówiły, że wtedy uczyły się medycyny. Małgosia, zdając egzamin z biologii na studia, miała wrażenie, że poszło jej łatwiej niż koleżankom, ponieważ znała pewne terminy medyczne i fizjologiczne – nie wiedziała, skąd, ale zapewne z naszych rozmów...
Cezary: Wieczorne spotkania rodziny były bardzo ważne. Mówiliśmy wtedy o różnych sprawach: o szkole i o sali operacyjnej, ale również o tym, jak trzeba żyć. Odbyliśmy dużo ważnych i długich rozmów. Cieszyłem się wtedy, że można z dziećmi porozmawiać. To już był intelektualny okres. Wcześniejszy – pieluchowy należał głównie do mamy.
Jadwiga: Do mamy należało też sprzątanie i gotowanie. A tata siedział z gitarą, z Małgosią i Kasią, i grał im wszystkie dziecięce piosenki. Efekt okazał się taki, że gdy wracałam po dyżurze, w domu nie było nic zrobione. Natomiast dzieci były szczęśliwe, bo nauczyły się kilku nowych piosenek.
Kiedyś wyszłam na kilka godzin, bo miałam sprawę do załatwienia. Dziewczyny zostały z tatą. Po powrocie zapytałam: "Zmieniłeś pieluchy?" i usłyszałam: "Nie, ale nie przeszkadza im to".
Cezary: Któregoś dnia, odbierając Kasię z przedszkola, zapytałem: "Co robiliście dzisiaj w przedszkolu?". – "Poznawaliśmy literkę L". – "I co?". – "Pani prosiła, żeby każde dziecko powiedziało jakiś wyraz na literkę L". – "No i co ty powiedziałaś?". - "Laryngolog". To był dobry przykład na to, że jednak nie udało nam się nie przenosić spraw zawodowych do domu i zostawiać ich na wycieraczce.
Jadwiga: Trzeba wspólnie z dziećmi coś robić, bo brak czasu aktywnie ze sobą spędzanego niszczy rodziny. Każdy może siedzieć w swoim kącie i spotykać się z innymi tylko na chwilę, ale z tego nic nie wynika. Czasem trzeba zrezygnować z jakichś spraw zawodowych, nawet jeżeli one mają służyć dobru innych ludzi. Trzeba to równoważyć. Przez zbytnie ambicje zawodowe można zniszczyć rodzinę, małżeństwo.
W czasach studenckich działałam w kole naukowym, więc miałam zapędy naukowe. Po pierwszym stopniu anestezjologii rozważałam zrobienie doktoratu. Wtedy wiązało się to z wieloma utrudnieniami, m.in. musiałabym jeździć z Lublina do Warszawy bez dofinansowań na prace badawcze. Czarek w tym okresie pracował nad swoim doktoratem. Oboje byliśmy w trakcie specjalizacji. Stwierdziliśmy, że nie udźwigniemy tego bez pomocy rodziny, ale jedni i drudzy rodzice byli daleko.
Podsumowałam czas i doszłam do wniosku, że nasz dom nie będzie mógł funkcjonować, jeśli i ja zajmę się pracą naukową. Nie żałowałam, ale czułam po prostu, że nie damy rady. Często myślę, że owocem mojej rezygnacji z naukowych działań jest to, iż dziewczyny są takie, a nie inne – mają własne poglądy, są otwarte, opowiadają nam o różnych rzeczach. Może działoby się zupełnie inaczej, gdyby były oddawane niańkom czy siedziały całymi godzinami same w domu?
Cezary: Pamiętam audycję radiową, w której uczestniczyła Jadzia. To odbywało się po zjeździe w Gdańsku dotyczącym etyki w medycynie i spotkanie miało być poświęcone temu zagadnieniu. Wraz z córkami słuchałem w domu radia. Gdy redaktor zapytał: "Co to znaczy być dobrym samarytaninem?", Kasia natychmiast zdecydowała: "Muszę zadzwonić do radia i coś powiedzieć, bo chodzi o moją mamę". Po chwili dzwoni i mówi: "Bycie dobrym samarytaninem jest wtedy, gdy mama po pracy z pacjentami przychodzi do domu i ma dla nas serce i czas - pomaga nam, gotuje, pilnuje porządku w domu...". I nagle po tym telefonie następuje długa przerwa na muzykę – to moja żona w studio się wzruszyła i musiała sobie popłakać... Była kompletnie zaskoczona.
Jadwiga: Dzieci w rodzinie są największym dobrem. Nie wystarczy je urodzić, trzeba dać im coś jeszcze, choćby czas na to, by mogły być z nami. Nigdy nie zapomnę zwierzeń Kaśki. Co prawda jestem nocnym markiem, ale funkcjonuję do godziny dwudziestej czwartej. A Kaśka zaczynała snuć swoje przemyślenia zawsze właśnie około północy... Ciężko było mi wytrzymać o tej porze minimum dwie godziny, ale musiałam wysłuchiwać jej wyznań na bieżąco... Rano wstawałam ledwo żywa.
W jedności
Cezary: Nasza przygoda z Ruchem Focolari zaczęła się od tego, że koleżanka żony ze studiów urodziła bliźniaki, mając już dwoje starszych dzieci. Wtedy my mieliśmy tylko malutką Małgosię, więc Jadzia pomagała jej w opiece nad starszymi dziećmi. To były czasy, gdy wszystko otrzymywało się na kartki i trudno było dostać rzeczy dla dzieci.
Koleżanka poszukiwała różnych źródeł pomocy. Pojawiły się pierwsze kontakty, znaleźli się ludzie z Warszawy, którzy mogli pomóc. Dzięki tej sprawie zaczął odwiedzać nas Witek, który odprowadzał swoją córkę do szkoły muzycznej. Gdy ona ćwiczyła, miał wolne półtorej godziny i przychodził do nas, żeby porozmawiać. Właśnie Witek był członkiem Ruchu Focolari i zachęcił nas do tej wspólnoty.
Najpierw zaczęliśmy zaprowadzać dzieci na spotkania maluszków. Małgosia po którymś spotkaniu powiedziała: "Tata, wiesz, tutaj wszyscy mnie kochają". Dla dziecka to było wielkie odkrycie. Wtedy zastanowiłem się nad tym i uznałem, że coś w tym musi być. Tym bardziej, że Małgosia ma takie same zielone oczy jak ja. Dotąd widzę te jej radosne oczka.
Później pojechaliśmy z żoną na spotkanie rodzin do Wesołej pod Warszawą. Wracając, rozmawialiśmy w samochodzie i doszliśmy do wniosku, że coś takiego mogłoby być dobre dla naszej rodziny. Zaczęliśmy regularnie chodzić na spotkania lubelskiej wspólnoty. Później nasze córki uczestniczyły w spotkaniach dla ich grupy wiekowej, a my oddawaliśmy im nasze mieszkanie na ten czas. Krok po kroku zaangażowaliśmy się całą rodziną. Stwierdziliśmy, że wspólnota pozwala pogłębiać naszą religijność. Później córki poszły swoją drogą, a my przylgnęliśmy do Ruchu Focolari i jesteśmy w nim od dwudziestu paru lat.
Jadwiga: Mnie zawsze bardziej przyciągały oazy, ponieważ w czasach studenckich jeździłam do Krościenka. Jednak wtedy w Lublinie Oazy Rodzin jeszcze tak dobrze nie funkcjonowały. Czarek powiedział: "Bierzmy to, co na razie mamy, a potem zobaczymy".