logo
Piątek, 29 marca 2024 r.
imieniny:
Marka, Wiktoryny, Zenona, Bertolda, Eustachego, Józefa – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
Maria Krzemień
Sztuka tracenia
Przewodnik Katolicki
 


Codziennie tracimy coś bezpowrotnie, dlatego dobrze być gotowym na to, że może odejść ktoś bliski albo staniemy się ograniczeni, na przykład chorobą czy brakiem pieniędzy. Jak posiąść trudną sztukę tracenia?
 
Doba po dobie nasze ciało małymi krokami zbliża się do śmierci, obumierają komórki nerwowe, zdolności poznawcze, niećwiczone, cofają się. Z wiekiem coraz liczniejsze są błędy, których nie udało się nam naprawić, a szanse na zmianę kierunku życia coraz mniejsze. Tracimy małe i duże możliwości, niewiele znaczące i kluczowe relacje, tracimy też siłę, zdolności i młodość. Żyjąc, tracimy nieustannie.
 
Duże i małe straty
Najwyższą formą utraty jest bez wątpienia śmierć kogoś bliskiego. Nic dziwnego, że po takim doświadczeniu mamy w sobie niezgodę. Ten dialog z największą i po ludzku całkiem niesprawiedliwą utratą toczy się chyba od zawsze i pewnie na zawsze będzie się toczył. Jednak codziennie tracimy coś bezpowrotnie. Gdy budzę się rano, wiem, że poprzedni dzień minął. Gdy świętuję kolejne urodziny, mierzę się z myślą, że lata mijają i nic, co miało się wydarzyć w poprzednich, już się nie wydarzy. Przekraczając próg kolejnych dekad, orientuję się, że bliżej mi do końca życia niż do jego początku, a wchodząc w starość, chyba najbardziej doświadczam skutków przemijania. Kolejne pokolenia umierają i z najmłodszego staję się najstarszym. Tracę rodzeństwo, przyjaciół, czasem tych, którzy powinni raczej mnie utracić – dzieci albo innych młodszych ode mnie ważnych ludzi. Zostaję na świecie bez nich, a to, jak poradzę sobie z tą utratą, będzie warunkować jakość moich kolejnych dni. Być może w którymś momencie tego procesu stanę się samotny – i to też jest utrata. W końcu sztukę tracenia będę musiał przetestować w największej próbie – utracie samego siebie, czyli śmierci.
 
Mogę wszystko?
Gdy jesteśmy młodzi, wierzymy, że możemy wszystko. Z biegiem lat orientujemy się, nie bez rozczarowania i frustracji, że wszechmocny jest tylko Bóg. Jeśli nie chcemy szarpać się z trudnościami życia w ciągłym poczuciu bezradności, musimy zarzucić koncepcję własnej wszechmocy i zgodzić się na własne ograniczenia. Że jest to sztuka wyższa, łatwo poznać po tym, jak wielu z nas nieustannie dąży do czegoś więcej: więcej pracować, by awansować; więcej zarabiać, by zbudować dom czy kupić nowy samochód; więcej gromadzić, by zapewnić sobie poczucie bezpieczeństwa; ciągle się udoskonalać i przekraczać granice ludzkich możliwości. To zresztą nic złego, bo dążenie do rozwoju stanowi część ludzkiej natury. Ważny jednak jest balans między mocą a niemocą; tym, co możliwe, a co nie. Potrzebujemy pamiętać, że pewnych rzeczy po prostu nie możemy zrobić, mieć czy osiągnąć. Że tu, na świecie, istnieją cele nie do zrealizowania, marzenia nie do spełnienia, choroby nie do uleczenia, konflikty nie do rozwiązania i żale nie do ukojenia.
 
Między zaprzeczeniem a akceptacją

To, jak sobie radzimy z utratami, zależy od tego, gdzie jesteśmy na osi zaprzeczenie – akceptacja. Po stronie zaprzeczenia wyodrębniamy takie zachowania, jak całkowite wyparcie trudnych uczuć, ucieczka w destrukcyjne odreagowanie, jak np. picie alkoholu i kompulsywne jedzenie lub nadmierne zaangażowanie w działanie, które odciąga uwagę od czucia. Po stronie akceptacji zaś mamy zgodę na doświadczanie wszystkich emocji, jakie pojawiają się naturalnie w konsekwencji straty, oraz umiejętność ich kontenerowania, czyli po prostu mieszczenia ich w sobie w przeciwieństwie do ich odrzucania. O sukcesie w sztuce tracenia będzie więc decydować to, czy będziemy potrafili od trudnych emocji związanych z utratą nie uciekać i czy pozwolimy sobie na ich swobodne przeżywanie, niezależnie od tego, jak przykre są.
 
Konieczny płacz

Elisabeth Kubler-Ross, słynna badaczka żałoby, wyróżniła aż pięć etapów, przez które przechodzimy, gdy coś tracimy: zaprzeczenie, gniew, negocjacje, depresja i akceptacja. Wielu z nas zatrzymuje się na pierwszych etapach, udając, że nie ma żadnego problemu, pielęgnując żal wywołujący zgorzknienie, trwając w gniewie czy w końcu nieustannie „negocjując” z przeszłością i pytając siebie, czy coś można było zrobić inaczej, by uniknąć straty. Lęk przed wejściem w etap depresji jest całkowicie normalny i nie dziwi, że czasem robimy wszystko, żeby uniknąć bólu. Niemniej jednak to, co najlepiej oswaja i osłabia smutek, to właśnie jego przeżycie. Dopiero pozwalając sobie na niego, mamy szansę się od niego uwolnić. Każde dopuszczenie smutku do głosu czyni nas silniejszymi i bardziej zdolnymi do przyjęcia kolejnej utraty, zaś nieopłakanie utraty skutkuje zablokowaniem sił życiowych. Psychoterapeutka Nancy McWilliams dobrze ujęła to w słowach: „Jednym z wyznaczników zdrowia psychicznego jest umiejętność godzenia się z tym, czego nie możemy zmienić. Trzeba umieć opłakać stratę i iść dalej”.
 
Dojść do wprawy
 
„W sztuce tracenia nie jest trudno dojść do wprawy. (...) Trać rozleglej, trać szybciej, ćwicz – wejdzie ci w nawyk utrata miejsc, nazw, schronień, dokąd chciałeś uciec lub chociażby się wybrać. Praktykuj te sprawy”. Poetka Elisabeth Bishop nieco przewrotnie zaprasza nas do tego, by swój nieunikniony los przyjąć w pokorze i z uśmiechem na twarzy. Ćwiczyć sztukę tracenia. Studiować niemoc. Badać własną historię utrat. Gdy tylko nadarzy się szansa utraty, przyjąć ją z otwartymi ramionami, zaakceptować. Zacząć od tych małych, gdy pada deszcz i nie możemy pójść na upragniony niedzielny spacer lub gdy w sklepie zabraknie naszego ulubionego produktu. Jeśli w tym dojdziemy do wprawy, może nie będzie nam już tak trudno, gdy nasz bliski nie zadzwoni, choć na to czekamy, lub szef odrzuci pomysł, który sami uznajemy za świetny. Po latach ćwiczenia, kto wie, może zdołamy z mniejszym rozdarciem przyjąć małżeński kryzys, problemy finansowe albo śmierć ukochanej osoby. A jeśli mimo prób wcale nie staniemy się mistrzami w sztuce tracenia – cóż, być może i tę zdolność będziemy musieli utracić.
 
Maria Krzemień
Przewodnik Katolicki 11/2018