logo
Piątek, 19 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Alfa, Leonii, Tytusa, Elfega, Tymona, Adolfa – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
Ingrid Trobisch
Ucząc się żyć po utracie ukochanej osoby
Wydawnictwo Pomoc
 


Autor: Ingrid Trobisch
Wydawca: Wydawnictwo Misjonarzy Krwi Chrystusa Pomoc
Rok wydania: 2009
ISBN: 978-83-7256-883-0
Format: 110 x 180
Stron: 128
Rodzaj okładki: miękka
 

Kup tą książkę

 

Rozdział 1:
ZNOWU W DOMU

Zanim wyruszyliśmy w naszą ostatnią wspólną podróż misyjną, zapytałam Waltera:
-  Na co cieszysz się najbardziej?
-  Na dzień , w którym znowu będę w domu - odpowiedział.
   Wróciliśmy 1 października. Za nami były trzy miesiące pełnej wyrzeczeń pracy w Nowej Gwinei, Indonezji, Australii i Stanach Zjednoczonych. Ruth, nasza najmłodsza córka, poprosiła swego tatę o wycieczkę w góry. Chętnie się zgodził. Wczesne nadejście mrozu przemieniło lasy liściaste w cudowny korowód kolorów, a górskie powietrze było chłodne i świeże. Ruth opowiadała mi potem, jak bardzo się dziwiła, że Walter, w zupełnym przeciwieństwie do tego, jak bywało zazwyczaj, nie mógł dotrzymać jej kroku. Często musiał odpoczywać, aby znowu odzyskać oddech.
   Podczas gdy ojciec i córka wędrowali, ja miałam okazję, by pozwolić przedefilować przed oczami mej duszy niektórym górom, na które Walter i ja wspólnie wspinaliśmy się w ciągu ostatnich trzydziestu lat.
   Po raz pierwszy spotkaliśmy się w 1949 roku w Stanach Zjednoczonych. Walter ukończył właśnie studia teologiczne w Heidelbergu i jako stypendysta przyjechał do Collegge'u, w którym studiowałam. Chciał poznać życie kościołów w Ameryce.
   Wziął również udział w ceremonii Rozesłania, którą zorganizowało Towarzystwo Misyjne, gdy po raz pierwszy jako misjonarka zostałam posłana do Kamerunu. Lata później opowiadał mi, że podczas tego nabożeństwa ogarnęła go niezwykła pewność, że ta młoda kobieta, która klęczała przed ołtarzem i została pobłogosławiona, zostanie pewnego dnia jego żoną. Ale zaraz odrzucił tę myśl.
   Nasze plany życiowe były zbyt różne. Zabierałam się właśnie do tego, by wyruszyć do Afryki, a Walter nie pragnął niczego z większym utęsknieniem niż zostać pastorem młodzieżowym w swoim macierzystym kościele w Saksonii.
   Zamieniliśmy jedynie kilka mało znaczących zdań i wymieniliśmy adresy.
   Naprawdę poznaliśmy się dopiero rok później. Wówczas ciągłe jeszcze kończyłam w Paryżu moje kształcenie jako nauczycielka języka francuskiego, a Walter był wikarym w Ludwigshafen. Zaprosił mnie, abym wobec grupy młodzieżowej opowiedziała o misjach.
   Kilka dni później siedziałam na tylnym siedzeniu ciężkiego niemieckiego motoru, a padający śnieg smagał mnie po twarzy. Byliśmy w drodze z Ludwigshafen do Annweiler w Palatynacie, gdzie jego przyjaciel, pastor Fuchs, często organizował w kościele wieczorne spotkania.
   W miejscowości były dwa budynki kościelne, ale kościół ewangelicki został zniszczony w czasie wojny. Dlatego wszyscy wierni zebrali się na Tydzień Misyjny w parafii katolickiej i oczarowani słuchali tego, co pastor Fuchs i jego zespół mieli do powiedzenia. Walter należał do tego zespołu. Wciąż widzę go stojącego tam w popielatej kurtce do jazdy na motorze, której nie ściągnął z powodu zimna i braku ogrzewania w kościele. Pewny siebie stał przed swoimi słuchaczami, którzy śmiali się z jego dowcipów i przysłuchiwali się mu jak urzeczeni.
   Niewiele rozumiałam z tego, co mówił - mój niemiecki nie był jeszcze wystarczająco dobry. Ale zrozumiałam coś innego. Jakiś wewnętrzny głos mówił do mnie: "To ten człowiek będzie twoim mężem". Z niedowierzaniem głęboko odetchnęłam. Walter nie był szczególnie wysoki. Chociaż szelmowsko niebieskie oczy czyniły go sympatycznym i miłym, jednak wyglądał zupełnie inaczej niż mężczyzna moich marzeń.
   Przed laty, zanim jeszcze skończyłam dziesięć lat, mój ojciec wziął mnie na kolana i wyjaśnił mi, że już czas by zacząć by modlić się za swojego przyszłego męża. Posłuchałam jego rady.
   A teraz miałam 24 lata i wierzyłam, że odnalazłam mężczyznę, którego Bóg wyszukał dla mnie. Całą noc nie zmrużyłam oka, bo tak byłam przejęta, nic jednak nie powiedziałam, jak matka Jezusa rozważałam te wszystkie sprawy w swoim sercu.
   Dwa lata później zaręczyliśmy się. Ja uczyłam w małej szkole misyjnej w Kamerunie, a Walter wciąż służył w Ludwigshafen. Dzieliły nas kontynenty. W jednym z listów pisał do mnie: "Ingrid, kochajmy się, jakby nie było żadnej pracy, a pracujmy, jakby nie było żadnej miłości".
   Dwie rzeczy nie ulegały dla mnie wówczas żadnej wątpliwości: jedna, że jestem dzieckiem Boga, a druga, że Bóg powołał mnie do tego, by zostać żoną Waltera Trobischa.
   2 czerwca 1952 roku w kościele pod wezwaniem Chrystusa w Mannheim pastor Fuchs udzielił nam ślubu. Nasz ślubny tekst pochodził z Izajasza 12,3: Wy zaś z weselem wodę czerpać będziecie ze zdrojów zbawienia. Daliśmy go do wygrawerowania na obrączkach.
   Dokładnie w pierwszą rocznicę ślubu, po 14 dniach podróży, nasz statek przybił do brzegu w Douala, w największym mieście portowym Kamerunu. Stamtąd nasz nieoceniony motor, który przeniósł nas już z Paryża do Bordeaux, zawiózł nas ponad 1800 km w głąb kraju. Naszym zadaniem było stworzenie stacji misyjnej w Tchollire, wiosce na terenie Króla Rey Bouba w Północnym Kamerunie.
   Przybywszy tam, stwierdziliśmy, że w lepiance, która miała być naszym pierwszym wspólnym domem, nie ukończono jeszcze murów. Nie byliśmy aż takimi bohaterami i chcieliśmy wracać. Ale rzeka Benoue, przez którą nie było żadnego mostu, rozlała i zagrodziła nam drogę powrotną.
   W naszą trzecią rocznicę ślubu oczekiwaliśmy pierwszego dziecka. A kilka miesięcy później świętowaliśmy w raz z naszymi afrykańskimi przyjaciółmi narodziny Katrine.
   Po pierwszym urlopie w ojczyźnie i przyjściu na świat naszego najstarszego syna Daniela - poproszono nas, byśmy przejęli służbę w Cameroun Christian College w Libamba, na południu kraju. Spędziliśmy tam 6 lat. Nasi koledzy nazywali to miejsce "zielonym więzieniem", ponieważ ze wszystkich stron było ono zamknięte gęstą, nieprzebytą puszczą. Chętnie wspominam te lata, kiedy całkowicie byłam pochłonięta zadaniami matki i żony. Urodzili nam się kolejni synowie - David i Stephen, a na koniec, jako odpowiedź na nasze modlitwy - córka Ruth.
   Walterowi, oprócz 20 godzin niemieckiego, którego nauczał po francusku, doszły jeszcze obowiązki szkolnego kapelana. Znajdował w tej pracy spełnienie, ponieważ widział, jak wartościowi afrykańscy studenci wychodzili z tej szkoły. Wielu z tych młodych ludzi miało zostać pewnego dnia przywódcami Kamerunu, który właśnie wówczas stawał wobec wszystkich problemów, jakie niosła ze sobą świeżo zdobyta niepodległość.
   Podczas tych lat w "zielonym więzieniu" Walter prowadził dla najstarszych studentów "zajęcia małżeńskie". Wynikiem tej pracy był jego pierwsza książka "Kochałem dziewczynę", która zawierała korespondencję pomiędzy nim i jednym z jego byłych studentów . Odpowiadała ona na wiele pytań dotyczących małżeństwa i relacji, które uczniowie wciąż stawiali Walterowi. I nie trwało to długo, jak zalał nas potok listów czytelników, wśród których wszyscy mówili to samo: "W swojej książce odpowiedział Pan na pytania Francois'a. Proszę odpowiedzieć też na moje".
   W 1963 roku opuściliśmy Libamba i po dwóch niespokojnych latach, które zawiodły nas do Niemiec Zachodnich i do Stanów Zjednoczonych, znaleźliśmy nowy dom na Lichtenbergu, w północnej Austrii. Wioska Lichtenberg leży na Przedgórzu Alpejskim, jakąś godzinę jazdy samochodem od Salzburga, i składa się tylko z czterech samotnych chłopskich zagród. Życie w tej spokojnej górzystej okolicy dało nam możliwość, by pozwolić naszym pięciorgu dzieciom dorastać w niewymuszony i naturalny sposób, co nie byłoby możliwe w żadnym mieście. Ale oznaczało to także, że każdego dnia, przy każdej pogodzie, dzieci musiały chodzić cztery kilometry do szkoły i z powrotem przez las, ponieważ nie było tam żadnej drogi.
   Dla Waltera Lichtenberg był miejscem, w którym mógł w spokoju pracować i pisać. Wkrótce książka "Kochałem dziewczynę" została przetłumaczona na wiele afrykańskich i europejskich języków. Napływały zaproszenia z Afryki i Azji. Aby móc lepiej wypełniać nasze zadania, potrzebowaliśmy więcej literatury. Więc pisaliśmy dalej. Znaleźliśmy krąg osób gotowych wspierać nas finansowo i powołaliśmy grupę zaufanych przyjaciół, by pomagali nam podejmować decyzje. Wyszkoliliśmy też współpracowników. Temu nowemu, małemu drzewku, które zaczynało rozciągać gałęzie na wszystkie strony świata, daliśmy nazwę "Family Life Mission". Z zadziwieniem i głębokim szacunkiem obserwowaliśmy, jak Bóg pracował pośród nas.
   Były to tylko niektóre "góry", które Walter i ja pokonaliśmy razem. Przypomniałam sobie spacer, który odbyliśmy kilka dni wcześniej na Gaisberg koło Salzburga. Ze zdumieniem staliśmy przed lipą, której doskonały kształt i wielobarwność przypomniały nam tekst Psalmu 1,3: Sprawiedliwy jest jak drzewo zasadzone nad płynąca wodą, które wydaje owoc w swoim czasie, a liście jego nie więdną. Na modlitwie prosiliśmy Boga, by przemawiał do nas przez ten werset, a potem Walter przeczytał mi swoje myśli:
"DRZEWO ODPOCZYWA, STOI, PIJE, OWOCUJE, ROZMNAŻA SIĘ, DAJE BEZPIECZEŃSTWO, CZEKA NA PORĘ".
   Gdy następnie jechaliśmy z Salzburga do Lichtenbergu, zrobiliśmy sobie przerwę na kawę nad jeziorem Mondsee. To było takie rzadkie, że nie czekały na nas żadne pilne zobowiązania. Był przed nami cały weekend, przeznaczony tylko na bycie razem i podczas którego chcieliśmy świętować z miesięcznym opóźnieniem 18-te urodziny Ruth. Spokojnie wjechaliśmy na Lichtenberg, a za ostatnim zakrętem czekał na nas "widok dla milionerów", jak go nazwaliśmy. Na pierwszym planie cztery chłopskie zagrody z naszym małym domkiem, otoczone polami. W tyle rozpościerał się las aż do szerokiej doliny lodowcowej w dole. W pewnym oddaleniu jezioro Attersee promieniowało głębokim błękitem, a za nim sterczały w niebo strome skalne mury Alp. Znów powróciliśmy do domu, do jednego z najpiękniejszych miejsc w Bożym Wszechświecie.
   Następnego dnia odpoczywaliśmy. Podczas gdy ja piekłam ciasto urodzinowe dla Ruth, Walter opalał się na naszym małym tarasie. "Tak chętnie słucham, jak krzątasz się w kuchni" -  zawołał do mnie. Tego dnia trzy razy spacerowaliśmy, jakbyśmy chcieli spróbować nadrobić to, co umknęło nam w minionych tygodniach. Gdy późnym popołudniem cienie wydłużyły się, usiedliśmy na naszej ulubionej ławce. Przejrzyste październikowe powietrze dawało wrażenie, że góry są tuż tuż.
   "Jest we mnie tęsknota za domem - powiedział Walter - Nie wiem do czego. Ty jesteś przy mnie. Jestem w domu - miejscu, które jest dla mnie najukochańsze na ziemi. Ale i tak tęsknię za domem".
   Pojechałam jeszcze raz do leżącej nieopodal miejscowości St. Georgen, aby zrobić zakupy, a kiedy wróciłam, Walter odpowiedział już na wiele z listów, które ułożyły się w stos na naszym biurku i przygotował je do wysłania. Przy kolacji - jedliśmy jogurt z malinami z własnego ogrodu - powiedział do mnie z westchnieniem: "Nie wierzę, abym mógł odpowiedzieć na każdy list, który odtąd otrzymam. Będę miał jeszcze tylko czas dla młodych ludzi, którzy chcą sobie dać radę z Bogiem i szukają przebaczenia. Gdy inni lub ich rodzice przeczytają książkę Żyć z pragnieniem niespełnionym, znajdą tam odpowiedzi".
   Podczas, gdy następnego dnia pakowałam prezenty na przyjęcie urodzinowe Ruth, Walter czytał mi nową książkę, którą przysłał nam jeden z naszych wydawców: "Parents in Pain" John'a White'a. Przywołała ona znowu nieco bólu, którego kiedyś doświadczyliśmy jako rodzice. "A jednak" - powiedział do mnie Walter -  "Moje serce jest pełne głębokiej wdzięczności, gdy myślę o każdym z naszych dzieci. Jutro do każdego dziecka napiszę list"...

***

Jeszcze przed moim urodzeniem ojciec napisał w założonym dla mnie dzienniczku:

 "Tylko ‹Obczyzna› jawi się nam łatwa do zrozumienia. Ale Ojczyzna pozostaje sekretem. Im bardziej nas dotyka, tym bardziej staje się dla nas pełna tajemnic. Obczyzna jest nam Ojczyzną, a Ojczyzna jest nam Obczyzną.
 Posłańcu z Ojczyzny do nas - przybywasz na obczyznę. Dlaczego? Obyś mógł stać się zwiastunem, być zwiastunem, przynieść Ojczyznę na obczyznę: obyś się nie zagubił na obczyźnie, lecz znalazł drogę powrotną do Ojczyzny w radosnym dniu odejścia z tego świata.
 Który dzień jest większy, dzień narodzin czy śmierci? Dlaczego muszą istnieć oba?
 Tego nie wiemy.
 Światło jest tylko w jednym miejscu. W każdym poszczególnym punkcie, w którym Bóg kroczył tą samą drogą, która Ty idziesz dzisiaj.
 Nigdy nie jesteśmy sami".

David Trobisch
Student teologii, Uniwersytet w Heidelbergu


Zobacz także
wywiad z Anną Dymną
Właściwie to wszystko stało się przez przypadek. Dziś w Polsce jest bardzo trudno pomagać. Wokół nas jest tyle nędzy, samotności, bezradności. Dostaję tyle listów od ludzi w beznadziejnych sytuacjach. Może nie wszystko jest prawdą, ale wiele spraw poraża... To przez przypadek właśnie poznałam ks. Tadeusza Zaleskiego i jego Fundację św. Brata Alberta w Radwanowicach. Odbywał się tam jakiś przegląd teatrów ludzi umysłowo niepełnosprawnych. Poproszono bym tam przyjechała, nie mogłam odmówić...
 
ks. Grzegorz Strzelczyk

Przekonanie, że korzystna jest równowaga między pracą fizyczną i psychiczną, jest mocno obecne, w chrześcijaństwie – poprzez tradycję monastyczną. Co więcej, można powiedzieć, że w tej religii było to stosunkowo łatwe do dostrzeżenia i zachowania, bo w przeciwieństwie do klasycznej kultury grecko-rzymskiej, miała ona pozytywną wizję materii i świata, a zarazem mniejszą skłonność do dualizmu. Do chrześcijaństwa to oczywiście przenikało – wystarczy zerknąć w tym względzie choćby na regułę benedyktyńską.

 

Z Jerzym Vetulanim rozmawiał ks. Grzegorz Strzelczyk

 
Zdzisław Kupczak
Jestem 33 letnim mężczyzną żyjącym od ponad dziesięciu lat z dala od Kościoła. Moim pragnieniem było odszukanie Boga, i choć było to pragnienie bardzo silne nigdy go nie odnalazłem. Był tak blisko mnie a ja poszukiwałem wszędzie tylko zapomniałem o miejscu w którym naprawdę można go spotkać.
 

___________________

 reklama
Działanie dobrych i złych duchów
Działanie dobrych i złych duchów
Krzysztof Wons SDS