logo
Czwartek, 25 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Jarosława, Marka, Wiki – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
Ingrid Trobisch
Ucząc się żyć po utracie ukochanej osoby
Wydawnictwo Pomoc
 


Autor: Ingrid Trobisch
Wydawca: Wydawnictwo Misjonarzy Krwi Chrystusa Pomoc
Rok wydania: 2009
ISBN: 978-83-7256-883-0
Format: 110 x 180
Stron: 128
Rodzaj okładki: miękka
 

Kup tą książkę

 

Rozdział 3:
KROK PO KROKU

Jest 22 października 1979 r. - mam za sobą ciężki dzień. W St. Georgen odebrałam świadectwo zgonu Waltera. Niebo było bardzo zachmurzone. Poruszenie, jakie w tej małej miejscowości wywołała śmierć Waltera, ulotniło się. Życie szło naprzód.
   Dla mnie życie już nigdy nie będzie takie jak wcześniej. Czuję się tak, jakby mnie od głowy do stóp podzielono siekierą na dwie części. Te 27 lat naszego małżeństwa prowadziły nas wspólnie przez ziemski glob. Przez ponad 30 lat wiedzieliśmy bez żadnej wątpliwości, że oboje zostaliśmy powołani, aby być "jedno". I czy to teraz już po wszystkim? Jak mam teraz znowu stać się pełnym człowiekiem?
   "Trzeba zawsze robić tylko jeden kolejny krok po poprzednim" - napisał mi Walter w 1979 r.  w dzienniczku, w którym notowaliśmy myśli nt. biblijnych czytań na dany dzień. - Bóg wskaże nam następny krok. On zjawia się na drogach, które jeszcze nie istnieją".
   Byłam wdzięczna, że moja najstarsza córka Katrine mogła zostać u mnie jeszcze dwa tygodnie. Była ze swoim niemowlęciem, Virginią Ruth. Pewnego wieczoru położyła Virginię na pustej poduszce Waltera i powiedziała: - Patrz mamo, oto nowe życie. Miała rację.
   Była u mnie także moja siostra Veda. Była jedyną z moich dziewięciu braci i sióstr, którzy mogli przyjechać na pogrzeb. Co zrobiłabym bez jej cichego wsparcia? W noc po pogrzebie, gdy już wszyscy przyjezdni goście zostali zakwaterowani, brakowało wciąż jeszcze jednego łóżka. Ruth, Veda i ja podzieliłyśmy dla nas małżeńskie łoże i poczułyśmy się w niezwykły sposób pocieszone.
   Ale życie idzie dalej. Trzeba gotować posiłki i prać. Stephen musiał wracać do Wiednia na studia. Do swojego pokoju potrzebował zasłon. Razem wyszukaliśmy materiał, a Veda pomogła mi je uszyć. Chociaż moje ręce tak bardzo drżały, jakbym dopiero co wyszła po ciężkiej chorobie ze szpitala, to jednak było dobrze zrobić coś praktycznego dla mojego syna.
Katrine pomogła mi czytać i sortować listy, które codziennie przychodziły koszami. Wiadomość o śmierci Waltera obiegła świat. Katrine ułożyła dla mnie ogólny list do naszych przyjaciół. A po tym jak zestawiła fragmenty wspomnień o ojcu swojego rodzeństwa, napisała:
"Zmarł rankiem. Jezus odwołał go do siebie w jego ulubionej porze dnia. Rozpoczął się wieczny poranek. Jezus zapewne przygotował mu ucztę i wspólnie świętowali. Jakże chętnie świętował on też tu na ziemi, wraz z nami! Sam potrafił przemieniać sprawy powszednie w małe świętowania radości.
Tata zawsze tak bardzo troszczył się o nas - tak w sensie materialnym, jak i duchowym. Nasze zdrowie i pomyślność były dla niego zawsze ważniejsze niż jego własne. Do jego ostatnich działań zaliczały się jeszcze przedsięwzięcia finansowe podjęte dla nas, rodzeństwa. Ze łzami w oczach patrzę i dziwię się, że tak często jego wspaniałomyślność uważałam jedynie za coś zwykłego.
Tata często planował coś dla swojej rodziny z wielkim zaangażowaniem, aby pozwolić, by rzeczy właściwe działy się we właściwym miejscu i we właściwym czasie. Bolało go, jeśli to się potem nie udawało. Czuję się nieomal tak, jakby moje bolejące serce dostrzegało go teraz w niebie, gdzie snuje on właśnie plany na nasz powrót do domu...".
   Pracowałam dalej z nieczułym zdecydowaniem, które ogarnia człowieka, gdy żałoba jest jeszcze świeża. Musiałam podpisywać listy Waltera, które nagrał on jeszcze na dzień przed swoją śmiercią i które właśnie zostały przepisane przez sekretarkę. Podyktował on także raport ze swojej podróży po Nowej Gwinei w sierpniu 1979 roku. Jakże wyraźnie i dokładnie brzmiały jego słowa na kasecie. Że też nie usłyszę już nigdy jego głosu, jego wyznań miłosnych, jego dowcipkowania, które tak dobrze znałam!
   Tej nocy śniłam, że spaceruję po Salzburgu. Widzę przed sobą Waltera, ale nie mogę go dotknąć. On idzie przede mną, ale ja nie mogę dotrzymać mu kroku. A potem widzę, że ktoś, kim on opiekował się duchowo, idzie obok niego. W moim sercu pojawia się nagle niewypowiedziany ból. Uświadamiam sobie, że nigdy nie będę już w jego ramionach. Teraz już nie jest bliższy mnie, niż tym, o których się troszczył.
   Opowiedziałam o moim śnie Danielowi, mojemu najstarszemu synowi.
- Mamo, masz wszystkie swoje piękne wspomnienia - odpowiedział spokojnie - A tego, co miałaś, nikt nie może ci odebrać.
Moja amerykańska przyjaciółka, z którą studiowałam razem w Paryżu i pracowałam w Kamerunie, napisała mi tę samą myśl: "Aby coś stracić, musisz coś najpierw posiąść".
   Przy tych słowach wybuchnęłam gwałtownym płaczem. Ale to były zbawienne, oczyszczające łzy, które pochodziły z głębokiego wnętrza. Chciałam żyć dalej dla dzieci i z powodu "Family Life Mission", małego drzewka, które właśnie zaczęło zapuszczać korzenie. To, co działo się wokół mnie, niewiele mnie poruszało. Było mi również ciężko przyjmować życzliwe pocieszanie moich przyjaciół. Ciągle przechodził mi przez głowę refren jednej z angielskich pieśni:
Be not afraid      
I go before you always   
Comme follow Me   
And I will give you rest  

Nie bój się, 
Zawszę kroczę przed tobą,
Chodź, podążaj za Mną,
A ja obdarzę Cię wytchnieniem.


   Veda i Katrine wyjechały trzy tygodnie po śmierci Waltera. Planowaliśmy razem z Walterem, że pojedziemy do Bad Boll na obchody 250-lecia Lösungbuchlein zapoczątkowanej przez Wspólnotę Braci Morawskich . Jego najlepszy przyjaciel, pastor Wolfgang Caffier z Drezna, który przez ostatnie jedenaście lat opiekował się tym dziełem od strony redakcyjnej, miał wygłosić wykład. Zdecydowałam się odbyć tę podróż i po raz pierwszy jako wdowa opuścić Lichtenberg.
David zaproponował, że zawiezie mnie te 400 km, a Ruth towarzyszyła nam. Nazwy zajazdów przy autostradzie - Irschenberg, Holzkirchen, Vaterstätten - obudziły wspomnienia wielu podróży z Walterem. Zmusiłam się do tego, aby zatrzymać się w jednym z tych zajazdów i wypić razem z dziećmi filiżankę herbaty. Głęboki ból nieco ustąpił.
   Przybywając do Centrum Konferencyjnego Bad Boll musiałam wypełnić formularz zgłoszeniowy. Stan cywilny? "Wdowa". To tak, jakbym się przyglądała samej sobie. Nie chcę się do tego przyznać - ale to przecież jest prawdą: jestem wdową. Jakże często słyszałam, gdy Walter mówił w swoich rozmowach duszpasterskich: "Z jednego dnia na drugi może ci się zdarzyć, że nie będziesz już więcej w małżeństwie, lecz znowu w pojedynkę". I to właśnie teraz nastąpiło.
   Podczas gdy ciągle jeszcze stałam w hali wejściowej, Wolfgang Caffier podszedł do mnie i serdecznie przytulił.
- Pozwól się pocieszyć, Ingrid - powiedział. - To dzięki Tobie Walter stał się tym człowiekiem, którym był. Dzięki Tobie mógł pracować w błogosławieństwie, wolności i cieple.
   Nie chciałam przyjąć tych słów od razu, ale równocześnie dały mi one nową ufność i wewnętrzną siłę.
   Pastor Klaus Hess i jego żona Amalie zaprosili mnie do spędzenia weekendu u nich, zanim znowu odjadę do Austrii. Oboje mają ponad siedemdziesiąt lat i zawsze nas wspierali, jakby byli naszymi rodzicami. Wiele razy w chwilach wielkich problemów pocieszała nas ich duchowa mądrość i miłość. Rozkoszowałam się ciepłem ich domowego ogniska. Ale przede wszystkim słuchali mnie cierpliwie. Czyniłam sobie zarzuty: dwa razy Walter skarżył się na gwałtowny, kłujący ból w piersiach. Dlaczego nie nalegałam na wcześniejszą wizytę u lekarza? Mieliśmy termin na poniedziałek, jednak Walter zmarł w sobotę. Dlaczego jeszcze ostatniego dnia robiłam mu wyrzuty, które tylko go denerwowały, a niczego nie rozwiązywały? Dlaczego nie odpowiedziałam mu przyjemniej, gdy ostatniego wieczoru pytał mnie: "Czy myślisz, że jest ktoś na tym świecie, kto mnie lubi?". Dlaczego? Oboje byliśmy wyczerpani podróżą. A jednak Walter, który mógł spać nawet na stojąco, gdy to było konieczne, zaznał tej ostatniej nocy niewiele snu. Ciągle pod kołdrą wyciągał swoją rękę do mnie i szeptał: "Ingrid, kocham cię".
- Wystarczy - powiedział do mnie Klaus, gdy weekend dobiegł końca. -Złożymy teraz wszystko przed Krzyżem, u stóp Jezusa.
   A potem po naszej modlitwie, wymówił nade mną słowa odpuszczenia grzechów. Położył ręce na mojej głowie, pobłogosławił mnie i moje dzieci. Znowu wybuchnęłam płaczem i znowu były to zbawienne i oczyszczające łzy. W wielkim fotelu, w którym siedziałam, czułam się jak na kolanach mojego Ojca Niebieskiego.
- Fizycznie jesteś oddzielona od Waltera, ale duchowo stoisz bliżej niego niż kiedykolwiek wcześniej - powiedział Klaus. - Gdy się modlimy, jesteśmy zjednoczeni przed tronem Bożej Łaski z tymi, którzy pomarli w Chrystusie. Podobnie, gdy bierzemy udział w Wieczerzy Pańskiej przy ołtarzu. Jesteśmy otuleni wielkim obłokiem świadków. Wracaj z powrotem na Lichtenberg, ale nie rób z niego świętej relikwii. To tylko twój ziemski dom...

***

Jonathan Edwards (1703-1758 r.) był jednym z pierwszych teologów i kaznodziejów Stanów Zjednoczonych. Zmarł w nieodpowiedniej chwili, ponieważ zaledwie miesiąc wcześniej został dziekanem Uniwersytetu Princeton. Kilka tygodni po śmierci jego żona napisała w liście do jednego z ich dzieci:
   "Co mam powiedzieć? Święty i dobry Bóg przykrył nas ciemnym obłokiem. Ach, żebyśmy tak mogli ucałować laskę i położyć ręce na ustach! Pan to uczynił. Chciałabym podziękować Mu za Jego dobroć, że pozwolił Jonathanowi tak długo przebywać wśród nas. Mój Bóg żyje i do niego należy moje serce. Ach, jakież dziedzictwo pozostawił po sobie mój mąż i Wasz ojciec! Wszyscy jesteśmy zawierzeni Bogu".
   Modlę się za was, abyście mieli to samo męstwo, co żona Jonathana Edwards'a. Niech Bóg Was błogosławi i pocieszy.
Charles Colson

P.S.  Jak u wielu wielkich pisarzy żyjących przed nim, dzieło Waltera będzie żyło nadal. Zawsze robił na mnie wrażenie fakt, że C.S. Lewis był o wiele bardziej czytany po swej śmierci niż przedtem.


Zobacz także
s. Urszula Kwaśniewska SP
Dobrze jest nam, gdy czujemy się szczęśliwi, jesteśmy radośni, gdy wszystko nam wychodzi, cały świat widzimy wówczas przez różowe okulary. Gdyby jednak taki stan trwał nieustannie, gdyby nie było żadnych trudności do pokonania - nie rozwinęlibyśmy się. Złoto hartuje się w ogniu, a ludziom Pan daje "błogosławione" kryzysy, aby ich zahartować i umocnić w wierze. Dobrze się o tym pisze, ale trudniej to przeżywać...
 
Roman Zając
Aniołowie są ukazani w Biblii na wzór formacji wojskowej jako zastępy Pana. W ujęciu biblijnym stanowią wojsko, armię i są z natury wojownikami, żołnierzami. Żołnierze istnieją zaś po to, aby walczyć. Na czym polega walka w przypadku aniołów? Czy należy ją rozumieć jedynie metaforycznie – jako walkę w sferze duchowej? Otóż nie tylko!  
 
o. Augustyn Jankowski OSB
Pamiętam religijny i poważny nastrój Świąt Bożego Narodzenia spędzanych już w Polsce, po powrocie mojej rodziny z Syberii. Ojciec wkładał pod obrus siano, a mama dbała o to, żeby na stole nigdy nie zabrakło kutii - ulubionego dania z jej dzieciństwa. W wigilijny wieczór zasiadaliśmy uroczyście do pięknie nakrytego stołu. Jako pierwsza życzenia składała babcia, trzymając w ręku talerzyk z opłatkami...
 

___________________

 reklama
Działanie dobrych i złych duchów
Działanie dobrych i złych duchów
Krzysztof Wons SDS