CZY MOŻNA NAUCZYĆ MODLITWY?
I tak, i nie.
Zacznę od "tak". Chociażby dlatego, że Jezus Chrystus nie odmówił bycia Nauczycielem także w tej dziedzinie. Również Biblia jest pełna modlitw. Na temat modlitwy zostały napisane całe biblioteki i krąży niezliczona ilość książek (czasem błędnych, niedorzecznych; ale czasem będących owocem doświadczenia mocnych i wrażliwych osób świętych). Są także słudzy Boży - nazywani "przewodnikami duchowymi" albo jakoś tak - którzy pomagają wejść w dialog z Bogiem. Często wystarczy obserwować, jak oni się modlą.
Co więcej, należy dodać, że modlitwa nie jest tylko spontanicznym odruchem. Jeśli nie chce być jedynie falą emocji, czymś chwilowym i nie przebijającym nawet skorupy naszego serca; jeśli chce być gestem poważnym, trwałym, wymownym i mającym wpływ na nasze życie; jeśli chce być postawą zarówno wewnętrzną, jak zewnętrzną, która staje się codziennym "stylem bycia" danej osoby - to wtedy modlitwa wymaga pewnej "techniki". A także pewnej "sztuki", a nie tylko wołania czy lamentu, który jest wynikiem chwilowej egzaltacji.
A jednak, trzeba także odpowiedzieć, że "nie": nie da się, w pewnym sensie, nauczyć modlitwy. Ktoś może być obeznany w "rubrykach" (drukowanych zwykle na czerwono w Liturgii); ktoś może znać na pamięć wszystkie wskazówki i dyskretne sugestie podawane przez tych, którzy mienią się "mistrzami duchowymi", a jednak może czuć się zmieszany, gdy znajdzie się w obliczu Boga. Nie uda mu się nawet nawiązać kontaktu z Bogiem.
Jedną rzeczą jest wczytywać się w dzieła poświęcone pływaniu, a inną skoczyć do wody. Jedną rzeczą jest nauczyć się wszystkich tajników siły grawitacji, która sprawia, że utrzymujemy równowagę, a inną jest jechać na rowerze, bez zachwiania się podczas nauki trzymania się na siodełku. Porównania mówią same za siebie.
Ale jest jeszcze coś więcej. Tu, w przypadku modlitwy, człowiek musi postawić się przed wyborem, który otwiera jego serce i pozwala, by dało się czytać w jego wnętrzu, oraz da się skarcić i pokochać. Wybór, który pozwoli, by wycisnąć z duszy te słowa najprostsze i najbardziej prawdziwe: te, które przekazują małość i wspaniałość człowieka Bogu. Wybór, który potrafi sprawić, że zamilkniemy.
Jest oczywiste - naprawdę oczywiste - że uczenie się w tej dziedzinie nie oznacza jedynie przyswajania jakichś idei, kolekcjonując je w pamięci jak znaczki. Oznacza przede wszystkim decydowanie. A raczej: przyjmowanie decyzji, która jest Boska i która istniała jeszcze przed nami.
Jest jeszcze oczywiste - naprawdę oczywiste - że nauczyciel (z małej litery) nie może zachowywać się jak surowy i perfekcyjny "ekspert" (specjalista?), który potrafi, prawie mechanicznie, przewidzieć rezultaty. Powinien rozpoznawać swoje ograniczenia i swoją marność, i przyznawać się do nich. Ma do czynienia z wolnością, która może zapalić się nagle, i nagle zniknąć, albo może trwać, wymagając ogromnej cierpliwości: cierpliwości, której potrzeba często wobec samego siebie. A przede wszystkim, nie może przysłaniać, pokonywać progu, jaki dzieli od jedynego Nauczyciela (tym razem z dużej litery), którym pozostaje Jezus Chrystus. "Wewnętrzny Nauczyciel". Także "zewnętrzny", jeśli myślimy o Kościele jako o ucieleśnieniu Chrystusa. To Duch, który ożywia i prowadzi nas z głębi serca.