logo
Wtorek, 16 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Bernadety, Julii, Benedykta, Biruty, Erwina – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
Costanza Miriano
Wyjdź za mąż i poddaj się. Ekstremalne przeżycia dla nieustraszonych kobiet
Wydawnictwo Esprit
 


To do kobiet należy – jest to wpisane w ich naturę – przyjęcie życia i pomaganie najbliższym, każdego dnia. Także wtedy, kiedy pokój dzieci po popołudniowych zabawach wygląda tak, że ma się ochotę walić głową w ich biurko… 
 
W tym zbiorze oryginalnych, błyskotliwych, ironicznych i rozśmieszających do łez listów Costanza Miriano pisze o miłości, małżeństwie i rodzinie. Żartobliwy styl, którym się posługuje, może przekonać i skłonić do przemyśleń nawet najbardziej opornych.
 
 

Wydawca: Esprit
Rok wydania: 2013
ISBN: 978-83-63621-42-1
Rodzaj okładki: Miękka
Ilość stron: 220

 
Kup tą książkę  
 
   

 
Monica, czyli na koniec świata i dalej!
 
Droga Monico,

pytasz, dlaczego powinnaś wziąć ślub.

A ja odwróciłabym to pytanie i zapytałabym cię tak jak moja koleżanka Giulia, odważna dwudziestopięcioletnia świeżo upieczona żona: jak mogłabyś ślubu nie brać?

Czy chciałabyś przeżyć całe życie – jedyne, jakie masz – z jednym mężczyzną, zostawiając za sobą niedomknięte drzwi, by jeśli coś nie zadziała, po prostu sobie pójść?

Oczywiście, że nie wszystko będzie zawsze działało. Bądźmy rozsądne: jeden mężczyzna, który plącze się po domu, wciąż ten sam, w pakiecie z okresowymi dziwactwami, z panowaniem nad pilotem do telewizora, z nieuzasadnionym milczeniem. To ktoś, kto pyta cię, jak leci, a potem, kiedy zaczynasz odpowiadać, wychodzi z pokoju; to ktoś, kto przez lata nie zdoła zapamiętać imion twoich przyjaciółek (ale pamięta, jak ma na imię Solarino [1]); to ktoś, kto nigdy nie doceni w pełni twojej błyskotliwej krytyki, tego, że potrafisz zrecenzować film od razu w sali kinowej, szepcząc wprost do ucha jemu jako pierwszemu na świecie.

No dobrze, to są szczegóły. Słyszałam na własne uszy, jak opisywałaś Domenica, używając naprawdę patetycznych i poruszających słów, i nie widziałam, by jakikolwiek cień wątpliwości pojawił się na twojej twarzy, w twoich oczach tak szczęśliwych, jakich nigdy wcześniej, odkąd cię znam, nie widziałam.

Wystarczy przenikliwość kury, by dostrzec, że wy dwoje po prostu się uzupełniacie, niczym drewniane kaczuszki-układanki moich dzieci, których to klocków ja zresztą nigdy nie potrafię złożyć w całość. Układam zawsze ogon w miejscu dzioba, a dzieci, z tymi swoimi pulchniutkimi rączkami, stają się ode mnie lepsze mniej więcej po ukończeniu dwudziestego trzeciego miesiąca życia (jeśli chodzi o obsługę komputera, prześcigają moje wątpliwe zdolności manualne w wieku lat trzech).

Ty jesteś jego entuzjazmem, on twoją równowagą. On jest twoim błyskiem geniuszu, ty jego ramieniem. Wolałabym nie naśladować stylu wierszokletów z krajowych konkursów poetyckich, przecież i tak wiesz, o czym mówię.

To prawda, jakieś tam drobne wady ma nawet on: ubiera się jak daltonista; przejawia niezdrowy zapał wobec życia na świeżym powietrzu i z zaangażowaniem próbuje nauczyć cię, jak rozpoznać śpiew dudka, podczas gdy jedynym dźwiękiem, jaki chciałabyś słyszeć, jest bulgotanie zmywarki, kiedy siedzisz na kanapie i czytasz; ma manię na punkcie spisków, próbuje opowiedzieć ci o tajemnych sieciach zależności, które decydują o losach świata, podczas gdy ty masz trudności z przypomnieniem sobie, co wydarzyło się poprzedniego dnia, mówiąc najprościej.
 
 
Czasem, kiedy proszę mojego męża, Guido, o jakiś szczególny dowód miłości – na przykład dzień wyczynów takich jak zwiedzanie kościołów, zaproszenie do domu przyjaciół dzieci i zmontowanie regału – otrzymując oczywiście zwyczajną w tej sytuacji odmowę, przypominam mu, że przed Bogiem obiecał mi wierność. Słyszałam i pamiętam. Odpowiada, że owszem, być może był obecny na moim ślubie – podkreślam: moim – ale nie pamięta, by słyszał czy mówił coś brzmiącego jak "dopóki śmierć nas nie rozłączy".
 
Kiedy przed paroma dniami kasjerka w sklepie zapytała: "Czy Państwo są razem?", odpowiedział: "Wydaje się, że na chwilę obecną tak". Mówiąc to, cytował Harry'ego, tego od Sally, który nigdy nie odprowadzał dziewczyn na lotnisko, nawet po pierwszej, cudownej randce, żeby nie przyzwyczajały się do takich wygód. Również Guido nie lubi się przeciążać. "Ale kochasz mnie chociaż?" "Czasami". Z drugiej strony, za istotny wskaźnik jego szacunku i sympatii wobec mojej osoby (tak to nazwijmy, nie ma co przesadzać) uznałabym fakt, iż w przeciągu siedmiu lat wydaliśmy na świat czwórkę dzieci.
 
Tak czy inaczej, Guido woli nie ryzykować, że się zanadto przyzwyczaję, nie mówi więc zwykle tego, co tak bym chciała usłyszeć.
 
Wbrew powszechnej opinii o małżeństwie jako o grobowcu miłości, wbrew powiedzonkom w stylu "z braku laku i z żoną można pójść do łóżka" oraz innym stereotypom, tak naprawdę małżeństwo sprawia, że wchodzimy w relację dynamiczną, wymagającą i wciąż świeżą. Mówi się, że z biegiem lat pojawia się nuda. No nie wiem, ja nie mogę się doczekać, kiedy zacznę się nudzić.
 
Gdyby jednak miało to nastąpić, mam już przygotowaną długą na trzy strony listę rzeczy, które chciałabym zrobić (z pewnością wezmę ją ze sobą do grobu. Kto potem, beze mnie, zrobi porządek w pudełku ze zdjęciami dzieci? Kto przeczyta wszystkie te książki? Kto odświeży grekę? Kto przebiegnie te wszystkie maratony, które miałam przebiec? Kto odezwie się do wszystkich tych osób, z którymi chciałam się jeszcze zobaczyć, lub przynajmniej usłyszeć?).
 
Jeśli nie zamkniemy za sobą drzwi na świat, nie możemy oczekiwać, że się do siebie na dobre przyzwyczaimy.
 
Małżeństwo ma swój sens. Jeśli jest chrześcijańskie, ma dodatkową wartość, dlatego że osoba, która prosi o małżeństwo, uzyskuje pomoc z góry – tak jak w grze komputerowej, kiedy zdobywając bazę przeciwnika – uczą mnie dzieci – uzyskuje się potrojenie liczby punktów. Ta pomoc sprawia, że mamy serce tam, gdzie trzeba, a nasze życie przestaje być jałowe. To pomoc, dzięki której patrzymy poza zmęczenie i trudności nie dlatego, że musimy, ale z powodu pewności, że postawiliśmy na słuszną sprawę.
 
Skoro takie elementy jak zmęczenie, cierpienie, upadanie i ranienie kolan są przewidziane w podstawowym menu naszej egzystencji, wypadałoby je zaakceptować.
 
Wypadałoby również wybrać kogoś, z kim można się będzie tym podzielić, starając się jednocześnie nie obciążać zbytnio, gdy to nie jest konieczne, akurat tej wybranej, jedynej osoby, "martwej kotwicy" (Monico, kiedy masz naprawdę zły humor, idź na miasto, zadzwoń do kogoś, może niekoniecznie do mnie, albo popraw sobie humor za pomocą słoika Nutelli, ale, o ile to możliwe, nie wyżywaj się na Domenicu).
 
Wspólna droga może być przyjemna, nawet gdy trzeba stawić czoła trudnościom; mówię to jednak za siebie, nie chciałabym wypowiadać się za mojego męża. Kiedy tracę równowagę – i myślę sobie: "On też jest szczęśliwy" – na wielkim ekranie mojej wyobraźni pojawia się obraz mnie samej, oddanej żoneczki, która z pełną miłości troską przygotowuje kolację, otoczona słodkimi brzdącami; jestem przekonana, że mój mąż jest w pracy, a on tymczasem tańczy sobie z zastępem Brazylijek w stringach i gra na papierowej trąbce melodię do piosenki "Brigitte Bardot Bardot".
 
Oczywiście wzniesienie się ponad logikę wzajemnych pretensji pomaga stworzyć pozytywny nastrój, o czym dobrze wie pewien mój przyjaciel, który poślubił kobietę tak dalece przewidującą, że przezornie sprzeciwiającą się jego pasji górskiej (pasji, która ma tę zaletę, że nie można oddawać się jej na ścieżce przed domem, a więc wymaga oddalenia się od miasta, co dotyczy również biednej żony).
 
A jednak wydaje się, że większość par funkcjonuje na zasadach umowy zlecenia: "Zajęłam się dziećmi, żebyś mógł pójść pograć w piłkę, więc teraz ty musisz się nimi zająć, żebym mogła pójść na fitness". Bardziej niż związek przypomina to przedsiębiorstwo. A przedsiębiorstwa rozwijają się lub upadają, w zależności od potrzeb rynkowych.
 
Zrozumiały jest więc przyprawiający o zawrót głowy wzrost liczby rozwodów, skoro kobiety – zapewne słusznie – zburzyły dawną harmonię, nie proponując jednak w zamian żadnej nowej.
 
Wcześniej wychodziło się za mąż z powodów finansowych, dla bezpieczeństwa, a kiedy się nie kochało, przynajmniej się drugą osobę szanowało. Dziś, w epoce dyktatury uczuć i emocji, z małżeństwem związane są ogromne oczekiwania. Aby związek był trwały, musi być szczęśliwy, nie zadowalamy się byle czym. Czy jest to bardziej, czy mniej słuszne? Nie wiem. Na pewno jednak o wiele trudniej jest spełnić tak liczne, a na dodatek tak często zmieniające się oczekiwania. Zwłaszcza gdy nie jesteśmy gotowi, by szanować, czekać, starać się znajdować nowe pomysłowe rozwiązania; a przecież powiedzieliśmy sobie "w zdrowiu i w chorobie, w bogactwie i w biedzie, dopóki śmierć nas nie rozłączy". Przyrzekliśmy sobie nie tylko "kochać", ale i "szanować".
 
Kobieta, podając w wątpliwość swoją rolę, podważyła również swój "naturalny talent – jak pisał Cesare Pavese – do pierwotnej, wewnętrznej gotowości, absolutnej wirtuozerii w nadawaniu sensu temu, co ograniczone, niedoskonałe. Kobieta godzi mężczyznę i samą siebie ze światem, trwa w harmonii z istnieniem w takiej mierze, jakiej nie zna mężczyzna, ponieważ kobieta rozumie doskonałość, jest życiem mężczyzny: życiem spokojnym i tajemniczym, takim, jakie jest zawsze życie u swoich korzeni".
 
Jak można "być życiem"? Przede wszystkim wspierając w trudnościach i słabościach, będąc blisko, a jednocześnie nie wywyższając się. Zachodzi bowiem poważne ryzyko, że będziemy mówić: "ja to zrobię, ja to potrafię", dodając w domyśle: "a ty nie". Ja na przykład od czasu do czasu nokautuję bliźnich sądami przeszywającymi jak miecz Obi-Wana, więc kiedy przygotowuję się do krucjaty, lepiej trzymać się z daleka (mój mąż opanował to do perfekcji. W pewnym momencie dematerializuje się, a jego komórka – kiedy już przypomni sobie, by ją włączyć – znajduje się w tajemniczy sposób zawsze w miejscu, w którym akurat nie ma zasięgu).
 
To i tak lepsze niż nasz kobiecy nawyk robienia z siebie ofiary: oto my, pogodzone z losem męczennice, po których można się spodziewać krwawiących stygmatów. To kolejna z moich specjalności: staję się bierna, trwam w ciszy, wzdycham poruszona szlachetnością swojej duszy, wielkością moich zasług, moim heroizmem. Akceptacja ograniczeń drugiej osoby –które są takie same jak nasze – musi opierać się na konstruktywnych założeniach, a nie na bezmyślnej bierności.  

__________________________
Przypisy:

[1] Chodzi o Valerię Solarino, aktorkę.

Zobacz także
Łukasz Miśko OP
Zakłopotanie, niewygodne poczucie winy. Czy nie tak właśnie czujemy się my, mieszkańcy względnie wygodnego „pierwszego świata”, gdy mamy się wypowiedzieć na temat cierpienia chrześcijan w Iraku? Bo czym są nasze medialne przepychanki i nagonki, czym nawet momenty dyskryminacji – najczęściej w formie werbalnych przytyków – wobec brutalnego rozlewu krwi, wypędzeń, przymusu wyparcia się wiary, jakie dziś cierpią nasi bracia i siostry w tak wielu miejscach na świecie? 
 
Przemysław Radzyński
Moim zdaniem duchowość mężczyzny jest ściśle związana z jego życiową sytuacją, z pełnionymi w życiu rolami. Ale wspólny mianownik, do którego z całą pewnością moglibyśmy to wszystko sprowadzić, to autentyczna potrzeba życia z Panem Bogiem, osobowym Bogiem. Mężczyzna ma taką potrzebę.

O męskiej duchowości opowiada ks. Michał Olszewski SCJ, w rozmowie z Przemysławem Radzyńskim
 
Ryszarda Ewa Bernacka
Ujmując metaforycznie rolę nauczyciela w pracy z uczniem uzdolnionym można powiedzieć tak: to aktor, który dobrze wykonuje swoją rolę, i jeśli zna tekst tej roli, jest uważny na sposób odgrywania ról przez innych aktorów w danej sztuce i jest też uważny na oczekiwania widowni, która obserwuje cały spektakl...
 

___________________

 reklama
Działanie dobrych i złych duchów
Działanie dobrych i złych duchów
Krzysztof Wons SDS