logo
Sobota, 20 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Agnieszki, Amalii, Teodora, Bereniki, Marcela – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
Mirosław Sośnicki
Wzgórze Pana Boga
Wydawnictwo MTM
 


ISBN 83-920077-0-0
format A5, 208 stron

Wydawnictwo MTM
58-321 Jugowice
ul.Górna 42 A
tel (074) 8453163
www.WydawnictwoMTM.com
e-mail: MTM@WydawnictwoMTM.com


 

część 1

Człowiek powoli otwierał oczy. Resztki snu były w nim jeszcze, gdy wstał i poczłapał w kierunku toalety. W korytarzu zauważył otwarte drzwi od pokoju syna. Pokój był pusty. Syn nie wrócił. Pomyślał, że po powrocie z Wrocławia poszedł do dziewczyny i został na noc. Dziewczyna nie ma telefonu. Syn za godzinę, za dwie powinien wrócić. To była senna myśl. Myśl, która mówiła: nie przejmuj się, wszystko jest w porządku, Michał zaraz wróci, a ty kładź się spać, bo co – do choroby – lepszego można robić w niedzielę o wpół do szóstej rano.
Rozsądek i strach zaczęły jednak przedzierać się przez  śpiący umysł. Krzyczały coraz głośniej, że coś tu nie jest w porządku, że przecież w ponaddwudziestodwuletnim życiu Michała nigdy nic podobnego się nie zdarzyło.
Nie chciał budzić żony. Delikatnie przymknął drzwi w swoim pokoju. Usiadł na skraju wersalki. Myśli używały sobie w najlepsze, przedstawiając coraz to nowe obrazy. Starał się zachować spokój, starał się nie poddawać emocjom. Było to coraz trudniejsze. Umysł już się obudził. A to nie oznaczało nic dobrego.
Obiecywał sobie, że gdy syn tylko wróci, tak go opieprzy, jak jeszcze nigdy w życiu, bo przecież to się w głowie nie mieści, aby tak postępować. Ale dlaczego ma go opieprzać? To przecież niepodobne do niego. Michał dzwonił, nawet gdy miał się spóźnić o piętnaście minut. Coś musiało się stać.

Człowiek na pidżamę naciągnął sweter, spodnie. Diana już stała przy drzwiach wyjściowych i przeciągała się tak, jak to mają w zwyczaju owczarki niemieckie po przebudzeniu. Nałożył  kurtkę, czapkę. Delikatnie, aby nie budzić Elżbiety, otworzył drzwi. Za drzwiami zasznurował buty i nałożył Dianie smycz.
Pies był przyzwyczajony do długich spacerów. Człowiek tymczasem kręcił się nerwowo przed domem. Dwadzieścia kroków w jedną stronę, dwadzieścia w drugą. Tak, aby cały czas być jak najbliżej drzwi wejściowych. Tak, aby zauważyć Michała, gdy będzie wracał do domu. Ciemno. Zimno. Niepotrzebnie wychodził. Przecież z Dianą można wyjść nawet i o ósmej. Mógł jeszcze spać. Jak tu spać, gdy nie ma Michała.
Kiedy człowiek porządnie zmarzł, wrócił do mieszkania. Nie rozbierając się, podszedł do telefonu, zadzwonił na pogotowie. Nie było żadnego wypadku. Chwila uspokojenia. Nie na długo. Michał mógł nie wrócić z Wrocławia. Wypadek mógł się wydarzyć we Wrocławiu. Trzeba tam zadzwonić. Nie! Gdyby coś się stało, to Michał miał przy sobie dokumenty. Legitymację studencką nosił zawsze w kieszonce koszuli, dowód w kieszeni kurtki lub marynarki.

Żona zajrzała do pokoju męża.
– Michał nie wrócił – powiedziała zaniepokojona.
– Wiem, dzwoniłem na pogotowie. Nie było żadnego wypadku.
Elżbieta zaczęła krzątać się po kuchni. Człowiek spojrzał na zegarek. Dochodziła siódma. Normalnie spałby co najmniej do dziewiątej, a tak nie pozostaje nic innego, jak zadzwonić do kolegi Michała. O tej porze chyba można już dzwonić.
Po rozmowie niepokój znacznie wzrósł. Jedyne logiczne i sensowne rozwiązanie przestało istnieć. Rozsypało się jak domek z kart. Człowiek łudził się, że po powrocie z Wrocławia Michał wstąpił do dziewczyny. Chyba ostatnio nie układało im się najlepiej. Wczoraj pogodzili się. Wpadli sobie w ramiona. W takiej chwili trudno biec do automatu, by powiedzieć, że się wróci dopiero na śniadanie. Kolega zdecydowanie odrzucił jednak możliwość nocowania u dziewczyny. Nie ma logicznego wytłumaczenia nieobecności Michała.
Elżbieta zjawiła się ze śniadaniem. Gotowana kiełbasa, chleb z masłem, herbata. Obok kiełbasy duża plama czerwonego keczupu. W tej dużej plamie keczupu zawarło się całe zdenerwowanie Elżbiety. Michał lubi wręcz zanurzać kiełbasę w keczupie. Człowiekowi natomiast wystarcza zaledwie kilka kropel. Elżbieta nigdy się nie myliła w tak fundamentalnych sprawach.
Człowiek zadzwonił na policję. Dyżurny oficer zapytał:
– To ten szachista?
– Tak – potwierdził człowiek.
– Niech się pan nie denerwuje. Z pewnością gra w szachy.
– Wie pan, to do niego niepodobne, dlatego zadzwoniłem.
– Jeszcze za wcześnie, żeby się martwić.
– Za wcześnie, żeby się martwić – powtórzył człowiek żonie, która szykowała się do wyjścia do kościoła.

Kolega przyszedł razem z dziewczyną Michała. Dziewczyna powiedziała, że Michał mógł pojechać do Krakowa. Tam ma bardzo dobrego kolegę i zaprzyjaźnioną rodzinę, która go chętnie przyjmuje u siebie.
Oczywiście, że Kamil i jego rodzice w każdej chwili gotowi byli przyjąć Michała. Kamil cenił pracę z Michałem. Tylko że to jest niemożliwe, by wyjechał z domu bez słowa pożegnania.
Człowiek patrzył na dziewczynę, która przez trzy ostatnie miesiące spędzała niemalże każdy wieczór z Michałem. Ze zdziwieniem zobaczył, że ta dziewczyna w ogóle nie zna jego syna. Wczoraj rano Michał wyjechał do Wrocławia, aby zdobyć kolejne zaliczenie. Następnie miałby pojechać do Krakowa? To przecież bzdura. To niepodobne do Michała. Tak się przecież nie postępuje. On nie mógłby czegoś takiego zrobić.

Michał czasami wracał z uczelni ostatnim autobusem i był wtedy w domu przed północą. Jest już dziesiąta rano. Zawsze dzwonił i uprzedzał o najmniejszym spóźnieniu. Coś musiało się stać.
Dziewczyna z kolegą obiecali, że przejdą się po znajomych. Jeżeli czegoś się dowiedzą, dadzą  znać.
Człowiek został sam.
Coraz bardziej czuł się bezradny. Każda z wymyślonych na siłę wersji nie pasowała do Michała. Michał to poukładany facet. Systematyczny, czasami aż do przesady. Potrafił na pół roku z góry zaplanować trening i go zrealizować. Chociaż, ostatnio... Ta dziewczyna. Wybiła go z rytmu. Coraz późniejsze powroty do domu, coraz więcej czasu na rozrywkę, na lodowisko, na kino, klub. Może w takim razie nie należy się tak denerwować? Może Michał wymyślił coś głupiego? Może się upił, albo cholera wie co?

Dzisiaj jest niedziela. Nawet podczas mistrzostw Polski pamiętał o tym, by iść do kościoła. Kiedy partia rozgrywana była w niedzielę, Michał w dużo lepszej pozycji zaproponował remis tylko dlatego, że chciał zdążyć na wieczorną mszę. Może Michał jest w kościele. Zaraz wróci razem z Elżbietą. Nie, to niemożliwe. Tyle razy już mógł zadzwonić, tyle razy już mógł dać znać. Jeżeli się nie pojawił do tej pory, to coś się musiało stać.  
Zadzwonił telefon.
Idąc do aparatu, człowiek nie przypuszczał, że już za chwilę wszystko się wywróci, wszystko się rozpierzchnie, że zaokienne słońce, świecące beztrosko w ciepły lutowy dzień, zniknie
w głębokiej czeluści żalu, smutku, niedowierzania, bólu, rozpaczy i beznadziejnie głupiej nadziei, która będzie buntowała się aż do obłędu przeciwko temu, co się zdarzyło.

Człowiek nie wiedział, że tę rozmowę będzie analizował dziesiątki razy, próbując znaleźć w niej jakiś sens, jakieś ukryte dno. Nie wiedział też, że to wszystko zostanie w nim na zawsze, że to będzie tuż za zamknięciem powiek, że wystarczy byle drgnienie wiatru, aby pamięć przywoływała obrazy powodujące ból i cierpienie.
Człowiek podniósł słuchawkę i usłyszał głos oficera policji:
– Dzwonię do pana, bo pan do mnie wcześniej dzwonił.
– Tak – potwierdził człowiek.
– Pański syn nie żyje.
– O, Boże!
– Prawdopodobnie popełnił samobójstwo. Ciało znaleziono pod wieżowcem. Przyjedzie do pana ktoś od nas – powiedział policjant i odłożył słuchawkę. 
Człowiek słyszał jej trzask, mimo to trzymał przy uchu swoją słuchawkę, licząc na to, że policjant za chwilę powie, że to pomyłka, że bardzo przeprasza, że przecież wiadomo, że w niedzielę się nie umiera, że nie można w niedzielę tuż przed jedenastą powiedzieć komuś, że jego syn nie żyje.

Człowiek nasłuchiwał, lecz z każdą chwilą coraz trudniej mu to szło, ponieważ płacz przemienił się w szloch, ponieważ drżał cały, trząsł się. Ostatnim wysiłkiem woli, najstaranniej, jak mógł, położył słuchawkę telefonu na widełki, tak aby go nie zablokować,  gdyż lada chwila policjant zadzwoni i wszystko odwoła.
Musi odwołać, bo przecież wystarczy wejść tylko do pokoju Michała. Tu wszystko czeka na jego powrót. Nikt tutaj niczego nie ruszał. Wszystko jest tak jak wczoraj. Ponad dwieście książek szachowych, a w tym tacy szachiści, jak Allechin, Najdorf, Fischer, Kasparow, Karpow. Opracowania na temat partii sycylijskiej, partii królewsko-indyjskiej. Jest zegar szachowy, są dwie szachownice, komputer z bazą danych i takimi opracowaniami debiutowymi, że niejeden z arcymistrzów mógłby pozazdrościć. Jest kilka wydań Biblii, w tym jedno po rosyjsku (aby lepiej poznać język najlepszych szachistów świata). Boże, to wszystko jest. Są klapki, jest kamień z napisem „Jezus”, który Michał przywiózł z rekolekcji. Książki do matematyki (tylko pasjonaci studiują dzisiaj matematykę) i notatki dotyczące liczb pierwszych. Kogo dzisiaj obchodzą liczby pierwsze? Kto dokończy tę pracę? Przecież to niemożliwe, aby to wszystko było już niepotrzebne, bezużyteczne, do wyrzucenia, do zapomnienia.

Co oznacza, że Michał nie żyje? To, że nie będzie wesela, że pora na pogrzeb. To znaczy, że już nie doświadczy ciepłych promieni słońca. A tak warto żyć. Chociażby dla tej chwili. Wystawić twarz na słońce. Zamknąć oczy, a wtedy czerwień zacznie pulsować pod powiekami. Tylko dać jej czas. Tak dużo jeszcze drgnień  do odkrycia. 
Swetry, skarpetki czekają na Michała. Puchary na półkach chcą mu przypomnieć o sukcesach. Chcą się ogrzać jego sławą. Turniej we Francji i to czwarte miejsce w mistrzostwach Polski. W jednej z szafek kilka półek z kasetami: Bach, Mozart, Chopin i współczesne kapele. Człowiek zauważył wystającą spod rzędu kaset kartkę. Gdyby to było samobójstwo, musiał zostawić pożegnalny list. Musiałby je zaplanować, tak jak partię szachów. Ruch po ruchu. Żadnych desperackich kroków. Musiałby uzasadnić swoją decyzję. Musiałby logicznie wytłumaczyć, że śmierć jest lepsza od życia, które dawało mu tak wiele perspektyw.
To niemożliwe, by ta kartka była pożegnalnym listem. Człowiek trzymał zgięty kawałek papieru w ręku. Zastanawiał się. Nigdy nie przeglądał korespondencji syna. Po chwili wahania zdecydował się i rozłożył kartkę. Ładne, staranne pismo, duże litery stawiane ze spokojem. To nie pismo Michała. Michał pisał szybko, szeroko, z rozmachem, nie przywiązując wagi do wyglądu liter. Człowiek czym prędzej złożył kartkę i wsunął ją na to samo miejsce.

Stał w pokoju syna. Słońce wpadało przez okno, a za oknem – jak gdyby nic się nie stało. Nikt nie płakał, nikt nie rozpaczał. Ludzie sennie poruszali się po chodniku. Nikt się nie spieszył, nikt nie biegł, nikt nie krzyczał. A w nim wszystko się buntowało, wszystko szalało, wszystko rozpaczało, bo dopiero teraz uzmysłowił sobie, że już nigdy nie zobaczy swojego syna, że nie porozmawia z nim, że już nigdy nie zagra z nim w szachy, że już nigdy nie pójdzie z nim na długi spacer, nie zobaczy go podczas partii szachów, że już nigdy...  
Człowiek płakał i patrzył w słońce, próbując szukać w nim ratunku. A słońce świeciło ostro i mocno, jakby zapomniało, że już  rozprawiło się z lutowym śniegiem, że uśmierciło go na zawsze, że nie musi tak bezlitośnie penetrować zakamarków, w których dawno nie ma śniegu.

To też w człowieku zostanie na całe życie. Rylec wyżłobił w jego pamięci specjalne miejsce. Najczulsze ze wszystkich. Nawet nie trzeba przymykać oczu. Czasami wystarczy gest, czyjś uśmiech, zupełnie przypadkowe spojrzenie, aby wszystko odżyło.   Żona właśnie wróciła z kościoła. Stojąc jeszcze w drzwiach, spytała o Michała.
– Nie żyje – powiedział człowiek.
– Żartujesz – powiedziała z trwogą Elżbieta.
– Nie! Nie żartuję! – krzyknął z rozpaczą człowiek.
Elżbieta usiadła na brzegu wersalki. W granatowym płaszczu z kołnierzem ze sztucznego lisa, w butach, siedziała skamieniała. Jak posąg, jak głaz, całkowicie bez ruchu, bez najmniejszego drgnienia, z wyrazem ogromnego bólu na twarzy, z zamkniętymi powiekami, spod których biegły dwie strużki martwych łez.
Dzwonek do drzwi. Może Michał? Policjant się tłumaczy. Macha nerwowo policyjną legitymacją. Przykro mu.

Policjant mówi, że był na dachu. Trudno się przecisnąć przez właz, co najwyżej pojedynczo można tam wejść. Jemu to przyszło z wysiłkiem. Jak na razie trudno mówić o działaniu osób trzecich. Teraz trzeba poczekać na sekcję. Może sekcja coś wykaże. Trzeba też ustalić, co robił, jaki przebieg miały ostatnie godziny życia. Jak dotąd, wszystko wskazuje, że to samobójstwo.

Człowiek nie miał siły na żadną reakcję. Ten, kto chociaż trochę znał Michała, wiedziałby, że samobójstwo nie wchodzi w rachubę. Człowiek chciał to powiedzieć, ale nie mógł. Coś zimnego pojawiło się w jego gardle – kamień, który utknął. Nic nie można z nim zrobić. Trzeba cierpliwie czekać, aż się rozpuści. Człowiek chciał powiedzieć policjantowi, żeby już sobie poszedł. Chciał powiedzieć, że nie może uwierzyć w śmierć syna, a tym bardziej nie może uwierzyć w samobójstwo.
Tymczasem policjant wypytywał o adresy kolegów, o adres dziewczyny. Na szczęście Elżbieta nie straciła jeszcze przytomności i mogła odpowiadać na te pytania. Elżbieta od lat czuwała nad wysyłaniem kartek na imieniny, urodziny, święta, rocznice ślubów. Nie zdarzyło się, aby ktokolwiek z tak dużej rodziny został przez nią pominięty. Niech tu przykładem będzie kuzyn Albert, któremu Elżbieta przez prawie trzydzieści lat wysyła kartki na urodziny, imieniny i święta, a od którego nie otrzymali ani jednej. Dlatego teraz Elżbieta mogła przez łzy dyktować policjantowi potrzebne dane, które policjant zapisywał w małym kalendarzyku tak niewyraźnie, że człowiek wątpił, aby kiedykolwiek ktokolwiek mógł to odczytać.

To sen. To tylko sen. To nic, że trwa tak długo. Ciało Michała jest w prosektorium. Ale zaraz się obudzimy i nikomu nie opowiemy tych bzdur, które nam się śniły. Bo po co kogoś straszyć takim koszmarem. 
Elżbieta stwierdziła, że podłogi są brudne, i w niedzielę wzięła się do mycia. Szmata, miska, podłoga. I tak w jednym rytmie. Na kolanach, w niedzielę, a przecież wczoraj, w sobotę, było generalne sprzątanie. Szmata, miska, podłoga. Pokój za pokojem, korytarz, łazienka i tylko pokój Michała został nietknięty.

Gdy Elżbieta skończyła zmywanie podłóg, wzięła się do prasowania. Stanęła bezradnie przed szafą z rzeczami Michała. Człowiek domyślił się, że trzeba przygotować ubranie, w którym Michał zostanie pochowany. Wybrał zielonkawą marynarkę, czarne spodnie i jasnobeżową koszulę. Tak Michał był ubrany podczas mistrzostw Polski, tak szedł na bal, aby odebrać nagrodę dla najpopularniejszego sportowca miasta. W tej marynarce i w tych spodniach będzie pochowany.
Tyle spraw do załatwienia. Miejsce na cmentarzu. Trzeba wybrać trumnę. Zawiadomić rodzinę. Jeżeli ktoś zadzwoni do Michała, to należy uprzejmie powiedzieć, że Michał nie żyje. Ot tak, umarł sobie. Po prostu nie żyje. Po prostu już go nie ma.

To tylko sen. Najgłupszy z najgłupszych. Zaraz się obudzi. Trzeba wybrać jeszcze krawat. Ten popielaty będzie dobry, Michał go lubił. Trzeba jeszcze wyczyścić buty. Czyszcząc buty, zobaczył, że jedno ze sznurowadeł jest przerwane. Michał zawiązał je na supeł i jakoś chodził. Zastanawiał się, czy wymienić to sznurowadło na nowe. Gdy już się zdecydował, żal mu się zrobiło tego starego. Wszystko, co zostało wykonane przez Michała, ma teraz podwójną wartość. Gdzie tam podwójną – jest ponad wartością. To sznurowadło Michała, on je zawiązywał, to jego but. To wszystko jest Michała, jest jego, i basta. Nikt tu bez zgody Michała nawet głupiego sznurowadła nie zmieni.


Zobacz także
o. Michał Baranowski OFMConv
Proste i ufne zawierzenie Bogu przez Dawida dało się poznać w wielu sytuacjach jego życia, począwszy od tej – chyba najbardziej znanej i wspominanej – jaką była walka z Goliatem. Wojownicy izraelscy bali się indywidualnego pojedynku z tym olbrzymim Filistynem, który drwił z nich. A Dawid nie okazał lęku...
 
Małgorzata Pierzchalska

W katolickiej tradycji „zapach świętości” to inny rodzaj nadprzyrodzonej aury charakteryzującej świętych jako naśladowców Chrystusa, wykraczający poza wizualną percepcję odpowiednik świetlnej aureoli czy nimbu. Można się zastanawiać, czy jeśli zapach róż towarzyszył za życia i po śmierci św. Teresie z Avili i św. Teresie z Lisieux, a fiołków św. Ojcu Pio, to czym on właściwie był?

 
Ks. Mariusz Berko
Już o siódmej rano czuło się w powietrzu żar, nadchodzącego dnia. Na mojej faveli ludzie powoli wychodzili ze swoich domów, baraków, nor... Murzyńskie kobiety, z rozczochranymi włosami, stały na wąskiej drodze faveli. Kilkoro „moich dzieciaków” siedziało na betonie, przed wielką metalową bramą naszej szkoły przyparafialnej, czekając na otwarcie. Już z rana zmęczone, pomachały mi tylko rękami, z zawsze obecnym uśmiechem na ustach...
 

___________________

 reklama
Działanie dobrych i złych duchów
Działanie dobrych i złych duchów
Krzysztof Wons SDS