logo
Sobota, 20 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Agnieszki, Amalii, Teodora, Bereniki, Marcela – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
Z Duchem Świętym wszystko jest możliwe
 


Helena Wanda Reinfuss ma 74 lata, jest lekarzem reumatologiem, a prywatnie mamą, babcią i…. misjonarką. Opowiadając o swojej posłudze wśród Pigmejów i życiu misjonarza w Republice Środkowej Afryki, pokazuje, że gdy bardzo chcemy nieść dobro, nie ma przeszkód, których nie da się pokonać.
 
Karolina Zając: Jest Pani lekarką z olbrzymim doświadczeniem, kobietą z ułożonym życiem rodzinnym, skąd więc pomysł, żeby zostawić to wszystko i pojechać na misje?
 
Helena W. Reinfuss: Przez wiele lat moja mama wspierała osoby potrzebujące wsparcia: księży wyjeżdżających na misje, ludzi ubogich, więc takie pomaganie było od dawna mi bliskie i obecne w naszym domu. Mama zmarła 11 lat temu, więc teraz ja staram się podtrzymywać tę tradycję.
 
A skąd sam pomysł, żeby wyjechać? Pomagać ze swojego domu to jedno, ale wyjazd do odległej Afryki i służba tam na miejscu przez kilka miesięcy, praktycznie bez kontaktu z rodziną to zupełnie inna sprawa. Jak zaczęła się Pani „przygoda” z misjami?
 
Ludzie obdarowywani przysyłają zwrotnie listy, podziękowania, zdjęcia a także wskazują na dalsze możliwości wsparcia. Przeglądając te informacje można poznać ich życie, kłopoty i olbrzymie potrzeby, a patrząc na dziecięce twarzyczki, często smutne, ale też zaciekawione, ufne oczy. To wszystko tak mocno poruszyło moje serce, że postanowiłam wyjechać i spróbować dać coś ze siebie.
 
W Pani sercu zrodziło się pragnienie niesienia pomocy tam, gdzie najbardziej jej potrzebują. I co było dalej? Ma Pani trzech synów, wnuki – jak oni na to zareagowali?
 
Oni chyba już się przyzwyczaili do tego, że ja czasem mam takie pomysły (śmiech). Przed misjami chodziłam sama przez 8 lat szlakami św. Jakuba do Santiago de Compostela, co też było w pewien sposób szalone. Chciałabym jednak powiedzieć, że właśnie to wędrowanie ukształtowało moje wewnętrzne „ja”. I wiem teraz, że jeśli sobie wszystko przemyślę i przemodlę, to Duch Święty poprowadzi. Na początku oczywiście najbliżsi radzili, żebym pojechała gdzieś bliżej, na przykład na Ukrainę, ale z czasem też włączyli się w pomoc przed tym wyjazdem.
 
No właśnie, bo ta droga od podjęcia decyzji do samego wyjazdu była dość długa i kręta.
 
Początkowo nie wiedziałam, jak się do tego wszystkiego zabrać i od czego zacząć. W końcu podczas kolędy zapytałam księdza, co mam zrobić. Od razu wskazał mi Salezjański Wolontariat Misyjny – Młodzi Światu przy ul. Tynieckiej. Organizowano tam spotkania formacyjne dla młodych, którzy chcą wyjechać na misje.  No właśnie, ale to wolontariat młodych, więc przychodzili chłopcy i dziewczęta powiedzmy parę lat młodsi ode mnie! Jednak wcale mnie to nie zrażało. Uczestniczyłam z nimi w formacji, w rekolekcjach. W końcu nastała chwila poświęcenia krzyża misyjnego, który każdy z tej grupy młodych otrzymywał. Ja takiego nie otrzymałam, ale byłam zdecydowana. Podczas Światowych Dni Młodzieży pielgrzymi, których gościłam podarowali mi krzyżyk z taką piękną twarzą Pana Jezusa, a co szczególnie mnie ujęło, z ogromnymi oczami. Wzięłam więc go, stanęłam ostatnia w rzędzie z młodymi i poświęciłam mój krzyż misyjny. Od tej pory poczułam się już formalnie posłana.
 
Jednak to tak naprawdę, jak się okazało, był dopiero początek. Po skończonej formacji zaczął się dla Pani długi czas poszukiwania swojego miejsca.
 
To prawda. Młodzież, z którą się formowałam na wolontariacie wyjeżdżała głównie, aby pomagać dzieciom, bawić się z nimi, uczyć ich porządku, a ja jakoś, z racji wieku, nie czułam, że jestem do tego wezwana. Jestem lekarzem, więc wraz z synem zaczęłam szukać zakonów misyjnych, gdzie moje doświadczenie mogłoby być przydatne. Oczywiście wyskoczyły nam w Internecie dziesiątki, w większości takie, o których istnieniu nawet nie mieliśmy pojęcia. Ograniczyłam, więc zakres poszukiwań do tych zgromadzeń, które znajdują się w Krakowie. Tak trafiłam do Sióstr Felicjanek. Tam jednak okazało się, że wszystkie sprawy dotyczące misji załatwiane są w Warszawie. Siostry Felicjanki służą głównie w Rosji, około 200 kilometrów na wschód od Moskwy, a mnie jakoś ciągnęło do Afryki, byłam więc w rozterce. Myślę jednak, że i to spotkanie z felicjankami było mi tam na górze pisane. Jedna z sióstr powiedziała wtedy bardzo ważną rzecz, która trwa we mnie do dziś: „Proszę się modlić. Duch Święty podpowie i sprawi, że wszystko we właściwym czasie ułoży się”. Z tymi słowami wróciłam do Krakowa i niedługo potem wreszcie ktoś powiedział mi, że trzeba iść do biskupa. Tak trafiłam do Wydziału Misyjnego. Po trzech miesiącach dostałam telefon i kontakt do Ani Obyrtacz, świeckiej misjonarki pracującej w Republice Środkowej Afryki. Od niej otrzymałam zaproszenie na trzymiesięczny pobyt.
 
Po drodze był jednak jeszcze jeden ważny przystanek, który pominęłyśmy. W międzyczasie poleciała Pani przecież do Afryki, więc ten pierwszy kontakt z misjami był już wcześniej. Kiedy i jak trafiła Pani do Tanzanii?
 
Do Kiabakari w Tanzanii poleciałam jesienią 2017 roku z okulistami. Dla mnie był to krótki, dwutygodniowy wyjazd rozpoznawczy z wizą turystyczną. Natomiast trzy okulistki, z którymi przyjechałam miały już umówionych pacjentów na każdy dzień. Trochę im pomagałam, poznawałam ośrodek zdrowia z zapleczem laboratoryjnym, porodówkę i sale szpitalne, a z naszym księdzem misjonarzem odwiedzałam ośrodek dla albinosów. Tam też postanowiłam za wszelką cenę pomóc jednemu z chłopców z wrodzoną wadą stóp i podudzi, który nie mógł chodzić inaczej, jak tylko na kolanach. Okazało się, że nie jest to takie proste, jak mi się wydawało. Nie tylko ze względów medycznych, bo odwiedziłam wielu specjalistów w kraju, którzy mogliby pomóc, ale też ze względu na różnice prawne i kulturowe. My chcielibyśmy zdecydowanie tam coś pozmieniać, według naszego europejskiego punktu widzenia, natomiast ludzie Afryki tego nie oczekują i nie akceptują. Dla mnie chłopiec wymagał pomocy i jego niepełnosprawność była według mnie czymś, co go unieszczęśliwia, ale dla niego i otaczających go ludzi była normalnością. To był czas, który nauczył mnie inaczej patrzeć na Afrykę. Wiedziałam też na pewno, że chcę tam wrócić na dłużej i coś dobrego zrobić.
 
Do Republiki Środkowej Afryki poleciała Pani już rok później, w październiku 2018 roku. Jak przygotowywała się Pani do wyjazdu?
 
Czytałam podręczniki medycyny tropikalnej i poznawałam choroby, które w tym rejonie są najpopularniejsze oraz metody, jakimi się je leczy. Przed wyjazdem miałam też swego rodzaju wątpliwości, czy na pewno dam sobie radę. Kiedy jednak byłam u felicjanek w Warszawie, poszukując jeszcze swojego miejsca, rozmawiałam też z inną siostrą, która właśnie wróciła z misji. Zapytałam ją, co tam właściwie robiła, a ona odpowiedziała, że wszystko. To mnie pocieszyło, bo ja też mogę robić wszystko. Przed wyjazdem spotkałam się z moją misjonarką Anią i omówiłyśmy niezbędne sprawy, co zabrać, jakie są potrzeby misji i jak to zorganizować. Zapakowałam potrzebne rzeczy do dwóch dwudziestodwukilogramowych walizek, a wszystko, co przywiozłam rozeszło się błyskawicznie, ponieważ potrzeby tam są naprawdę ogromne.
 
Jakie było Pani pierwsze wrażenie Afryki?
 
Słyszałam przed wyjazdem, że w Afryce na początku uderza widok czerwonej ziemi, ale to nie było dla mnie czymś wyjątkowym. Zachwyciła mnie natomiast tamtejsza przyroda. Wielkie drzewa, kwitnące różnymi barwami, mnóstwo nieznanych mi bujnych roślin, palmy, oplecione lianami, nieznane krzewy, owoce… Nie mogłam się napatrzeć.
 
Trafiła Pani do misji Kombonianów w miasteczku Mongoumba, położonym 180 kilometrów od stolicy Republiki Środkowej Afryki.  Na czym polegała tam Pani posługa?
 
W Mongoumba misjonarze prowadzą szkołę, mają mały oddział rehabilitacyjny dla dzieci i przychodnię. Początkowo zajmowałam się tak naprawdę wszystkim po trochu. Pomagałam w kuchni, sprzątałam, przygotowywałam kwiaty do kościoła na niedzielę. Wraz z misjonarką z Portugalii Kristin odwiedzałam chore dzieci, leżące w domach z porażeniami i wadami wrodzonymi. Z nią też w szczególny jednak sposób zajęłam się Pigmejami przychodzącymi do szkoły. Byli to w większości chłopcy, bardzo zaniedbani, głodni… Rodzice praktycznie się nimi nie zajmowali. Chodzili w brudnych, podartych i za ciasnych lub za dużych bluzach czy swetrach.  Razem z Kristin przyuczałyśmy ich do czystości. Było więc cotygodniowe pranie ubranek szkolnych, naprawa rozerwanych miejsc, mycie rąk przed posiłkiem itd. Odwiedzałam też i poznawałam ludzi z wioski. W pobliskiej przychodni byłam raczej gościem, więc w pierwszym okresie mojego pobytu skupiłam się głównie na nauce francuskiego i miejscowego języka sangu. Stopniowo zaczęłam też zajmować się zmianami skórnymi u dzieci i dorosłych.
 
Z jakimi trudnościami spotykała się Pani w swojej codziennej pracy?
 
Jestem reumatologiem i nie mogłam w pełni wykorzystać swojego doświadczenia, bo nie ma tam wielu leków i ich naturalnych zamienników, które stosujemy w kraju. Niektórych rzeczy uczyłam się na nowo, dostosowując do tamtejszych możliwości. Początkowo pracowałam z Kristin, która opatrywała rany. [i]Trzeba było wykonywać to bardzo dokładnie, starannie oczyścić ranę i odmoczyć jej zaschnięte brzegi. Musiałam się tego nauczyć. Później opatrywałam sama dzieci i osoby poparzone. Brakowało odpowiednich leków, środków do przemycia ran. Pewną trudnością było także skonfrontowanie moich ideałów ze zwyczajami na misji. Wydawało mi się, że powinnam podzielić się własnym posiłkiem, gdy obok jest ktoś głodny i prosi o jedzenie. Tymczasem rzeczywistość okazała się brutalna. Nie jesteśmy w stanie pomóc wszystkim, to wiadomo, ale dlaczego nie mogę pomóc chociaż jednemu, tylko dlatego że zaraz zjawi się ich cała gromada? Czasem towarzyszyły mi ambiwalentne uczucia i to było naprawdę trudne.
 
A jakie są potrzeby w tym rejonie? Jakie są największe problemy, które dotykają Republikę Środkowej Afryki i jej mieszkańców
 
To kraj w pewien sposób prymitywny, ale to akurat mi odpowiadało. Wszystko było takie pierwotne i naturalne, prawdziwe i kolorowe. To prości ludzie i jak wszędzie, jedni uśmiechnięci, inni smutni czy zawistni. Może ta ich złość jest jakby większa niż nasza. Wydaje mi się, że największym problemem jest tam brak pracy, bo ludzie nie mają możliwości zarobku. Jeśli ktoś jest chory i słaby to zupełnie nie ma szans na przeżycie. Gdyby tam doprowadzić elektryczność, zbudować elektrownię na rzece, która przepływa tuż obok, nie byliby tak zależni od natury, a po zachodzie słońca można by czytać, normalnie pracować. Kobiety mogłyby szyć ubrania, robić koraliki, wykonywać inne rękodzieła. Gdyby mieli światło, gdyby mieli prąd… Ale to tylko moje myśli.
 
Czy mieszkańcy włączają się w pracę misjonarzy?
 
Ja powiedziałabym, że oni raczej przychodzą po pomoc, czyli coś sprzedać, coś dostać, zarobić przy misji np. zadbać o zieleń w otoczeniu misji, przygotować opał, skorzystać z transportu. Stąd wydaje się, że elektryczność, dałaby im większe możliwości zarobkowe. Przykładowo chłopak, który pracował przy szkole, szył ubranka dla dzieci, w ten sposób zarabiał, miał baterię słoneczną, słuchał radia i uczył się języka francuskiego.
 
A jak mieszkańcy reagują na pracę misjonarzy?
 
Wydaje mi się, że reagują raczej z zaciekawieniem, na to, co nowego wymyśliliśmy. Jest oczywiście dystans. Są oni i są „ci misjonarze”. Ta relacja jest jednak pełna ciekawości z ich strony. Po pierwsze, co mogą dostać, a po drugie, co mogą podpatrzeć i wykorzystać w swoich domostwach. Ciekawi ich wszystko to, co ze sobą mamy, komórki, zegarki, mapy… Wszystko to ich fascynuje, choć ktoś powiedział, że „my mamy zegarki, ale oni mają czas”. My ciągle się spieszymy, mamy obowiązki, a oni się nie śpieszą, pozostają przy tym, co mają.
 
Co dają Pani misje?
 
Poczucie, że robię coś dobrego, co może jest tylko drobnym gestem, ale daje odrobinę wsparcia i akceptacji dla dziecka, dorosłego.
 
Dlaczego warto wybrać taką drogę?
 
Myślę, że dzielenie się czymś, co posiadamy jest zapisane w naturze ludzkiej. Każdy może poświęcić trochę swojego czasu, swojej pracy, czy oszczędności dla drugiego człowieka i dać mu odrobinę radości. Poczucie, że ktoś jest obok, ktoś mnie rozumie, ktoś się o mnie martwi i jest mną zainteresowany. To bezcenna wartość, z której czerpią obdarowany i obdarowujący.
 
Co teraz? Jakie plany na najbliższy czas?
 
Chciałabym wrócić do Afryki, a konkretnie do Kamerunu, może już w październiku. Chcę tam pracować z dziećmi głuchoniemymi, przy rehabilitacji, która jest mi bliska. Poza tym dzieci w Afryce, kiedy są odstawiane od piersi, zaczynają żyć swoim życiem i matki nie przytulają ich, nie widziałam tam czułych matek. Więc nawet tak niewielki gest jak przytulenie jest na wagę złota. Parę lat wcześniej, myślałam jechać na misje na dłuższy okres 5 – 8 lat i w jedno stałe miejsce, bo krótkie pobyty misyjne, wydaje mi się, spłycają perspektywę, ale też samą możliwość pomocy. Zobaczymy, jeżeli tylko Pan Bóg da zdrowie, to z mojej strony -to jeszcze nie koniec.
                    
Rozmawiała: Karolina Zając
diecezja.pl