Gdzie jest Opus Dei?
Ale co to ma wspólnego z Opus Dei, którego Raphael jest członkiem? Jaki
jest związek między działaniami IFFD czy jej polskiej części, jaką jest Akademia
Familijna, a działalnością Opus Dei? Pytanie takie pada nie tylko w tym
konkretnym, stosunkowo mało znanym przypadku, ale też w innych, czasem budzących
gorące dyskusje, sytuacjach.
W Warszawie, po lewej stronie Wisły, czyli w archidiecezji warszawskiej,
znajduje się kilka ośrodków Dzieła. Po prawej stronie, w diecezji
warszawsko-praskiej, od wielu lat funkcjonuje centrum konferencyjne i formacyjne
„Dworek”, gdzie odbywają się między innymi trzydniowe rekolekcje. Nie raz i nie
dwa słyszałem już wypowiedzi uczestników takich spotkań po ich powrocie do
zwyczajnych zajęć: „W Dworku jest tak fajnie, że chciałbym w tym roku pojechać
tam jeszcze raz”. Tymczasem organizatorzy delikatnie wskazują, że do Dworku
wystarczy pojechać raz na rok. Rekolekcje nie są bowiem po to, by dobrze tam
spędzić czas. Przemyślenia i postanowienia, które zostały tam powzięte,
należy starać się wcielać w życie codzienne, w tę naszą szarą codzienność, która
– jak się okazuje – wcale taka szara być nie musi. Wręcz przeciwnie – może
okazać się wręcz fascynująca w świetle, które odkrywamy właśnie dzięki środkom
formacyjnym takim jak rekolekcje.
Dlatego błędem byłoby stwierdzenie, że Opus Dei znajduje się w Warszawie
przy ulicy Górnośląskiej albo w centrum konferencyjnym i formacyjnym „Dworek”. Z
duchowego punktu widzenia Dzieło Boże jest bowiem wszędzie tam, gdzie żyją i
pracują ludzie, którzy korzystają z tej formacji.
Rapahel Pich nie przyjeżdżał do Warszawy po to, aby odwiedzić ośrodek na
Górnośląskiej, choć go tam spotkałem, lecz by posuwać naprzód inicjatywę, którą
podjął z górą czterdzieści lat temu. Nie można wykluczyć, a nawet można być
pewnym, że myśląc o niej i wcielając ją w życie wiele godzin spędził przed
tabernakulum w swojej parafii albo na rekolekcjach Opus Dei. Pewnie też
rozmawiał o tym ze swoim kierownikiem duchowym. Ale w ostateczności podjął to
działanie, ponieważ sam stwierdził, że jest ono potrzebne. W jakim celu? Z
pewnością po to, aby pomóc rodzinom. Ale nie tylko dlatego.
Anna i Janusz
Wardakowie mówią wprost: – Cała jego postawa i zachowanie pokazywały, że bardzo
poważnie wziął sobie do serca własne powołanie do świętości. Po wyjeździe
Rapahela zastanawiali się, czy nie zostawić jego pościeli jako relikwii.
Poszukiwacze szczęścia
Przeszło pięćdziesiąt lat temu w mieście Pampeluna w Hiszpanii powstał
Uniwersytet Nawarry. Dziś jest to jedna z najlepszych uczelni w tym kraju. Jej
częścią jest znajdująca się w Barcelonie, wspomniana już szkoła IESE uznana
przez angielski tygodnik „Economist” za najlepszą szkołę biznesu na świecie.
Uniwersytet szczyci się również wydziałem medycznym i kliniką, której pacjentami
byli między innymi słynny kolarz Miguel Indurain oraz ojciec obecnego króla
Hiszpanii.
Właśnie od wydziału medycznego rozpoczęła się historia tej szkoły. Założył
go związany z Opus Dei znany lekarz Edward Ortiz de Landazuri. Pewnego dnia do
Pampeluny przyjechał założyciel Opus Dei, ks. Josemaria Escriva, który
kiedyś poprosił Landazuriego o pomoc przy organizacji uczelni. „Ojcze,
dałeś mi za zadanie założenie uniwersytetu – oto on” – powiedział pełen dumy
lekarz. Usłyszał wówczas odpowiedź ks. Josemaríi: „Nie miałeś zakładać
uniwersytetu, ale miałeś się uświęcać zakładając uniwersytet”.
Wygląda na to, że Edward Ortiz de Landazuri wyciągnął wnioski z
napomnienia, którego udzielił mu św. Josemaria. Ten zmarły w 1985 r. lekarz jest
dziś oficjalnym kandydatem na ołtarze, 11 grudnia 1998 r. otwarto jego proces
beatyfikacyjny na szczeblu diecezjalnym. Jest więc prawdopodobne, że pewnego
dnia usłyszymy o kolejnym błogosławionym, czyli szczęśliwym człowieku.
Oczywiście, szczęście w formie czystej można znaleźć dopiero po
przekroczeniu progu życia i śmierci. Są jednak ludzie, którzy już tu na ziemi
potrafią dać przedsmak nieba. Należał do nich także ks. Josemaria Escriva. Żyją
jeszcze ludzie, którzy pamiętają spotkania z założycielem Opus Dei. Wśród nich
jest także Raphael Pich.
– Także w czasie dużych spotkań
potrafił stworzyć prawdziwie rodzinną atmosferę – wspomina Pich. –
Czuliśmy się wtedy bardzo dobrze. Nawet, jeśli siedziałeś wśród kilku tysięcy
osób, czułeś, że on mówi właśnie do ciebie, że właśnie z tobą rozmawia. A to, co
mówił, głęboko poruszało twoje serce.
Poruszyło też serce Raphaela i jego rodziny. Dziś wierzy on głęboko, że ci
jego bliscy, którzy już zakończyli wędrówkę po ziemi, znajdują się w lepszym
świecie.
– Moja żona zmarła w samym środku dnia – mówi. – Rano poszła na
Mszę świętą, a potem do sklepu. Tam kupiła składniki na ciasto, ponieważ
następnego dnia były moje urodziny. Potem zaczęła szyć. Mówiła właśnie Anioł
Pański. Dokończyła tę modlitwę w niebie. Miała wylew krwi do mózgu.
Nie
zapomnę łagodnego uśmiechu Rapahela, kiedy mówił te słowa. Było to wymowniejsze
niż wiele traktatów teologicznych.