logo
Środa, 24 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Bony, Horacji, Jerzego, Fidelisa, Grzegorza – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
Beata Kolek, Anna Dąbrowska
Zanim spotkasz Boga musisz spotkać siebie
List
 


Kogo Ojciec spotykał w tej ciszy i samotności?
 
Najpierw spotykałem w sobie przeora, duszpasterza, katechetę, prokuratora. Najczęściej człowiek nie spotyka się z sobą samym, tylko z funkcjami, które pełni. Jest to element odkrywania siebie i przedzierania się w głąb. Trzeba się z tym zmierzyć, byle nie pomylić siebie z pełnioną funkcją.
 
Księdzu trudno jest być poza wszelkimi „kontekstami". Kiedy byłem przeorem, wielu ludzi postrzegało mnie jako „przewielebnego ojca przeora", któremu nie należy przeszkadzać, bo zajmuje się ważnymi sprawami. Widziałem te przeróżne role, które pełniłem i grałem mniej lub bardziej świadomie. Kogo jeszcze spotkałem? Siebie sprzed wielu lat, czyli człowieka, który rozpoczynał pracę duszpasterską i kapłańską, kogoś, kto robił różne rzeczy na studiach, kto przygotowywał się do święceń. Dokonywałem porównań: jaki byłem wtedy, a jaki jestem teraz. Odkrywałem też na nowo swoje zainteresowania, na przykład przypominałem sobie, jak bardzo lubię jeździć na nartach i na rowerze.
 
W tym czasie pomagał mi Merton. Pisał on, że człowiek, akceptując w sobie wymiar najgłębszej, wewnętrznej samotności, spotyka siebie. A spotykając siebie, spotyka Pana Boga i odkrywa, że On w nim mieszka. Można by powiedzieć, że w najgłębszym wymiarze swojego istnienia „człowiek jest samotnością". Nie jest to zachęta do izolacji, ale raczej próba uświadomienia, że spotkanie siebie i zaakceptowanie swojej najgłębszej samotności uzdalnia człowieka do budowania relacji z innymi ludźmi. Tak pisał o tym Merton i takie jest też moje doświadczenie.
 
Nadchodzi w końcu taki moment, że już się wie, kim się jest?
 
Chyba nie. Myślę, że ciągle odkrywam siebie. Wiele rzeczy we mnie miało wtedy początek, teraz powoli to do mnie dociera. Nie jest tak, że spotkałem siebie i już mogę być proboszczem.
 
W listopadzie ubiegłego roku i teraz, po Wielkanocy, spędziłem w chatce jeszcze kilka dni, żeby pewne sprawy sobie poukładać. Myśli dojrzewają, udaje się je lepiej sformułować, ale mam wrażenie, że jest to proces, który się zaczął i będzie trwać pewnie aż do śmierci. Merton pisał, że musimy się pogodzić z tym, że zawsze będziemy nowicjuszami. Kilka lat po święceniach, przez moment wydawało mi się, że właściwie wszystko, co ważne, już przeczytałem, wszystkie ważniejsze doświadczenia życiowe i duszpasterskie mam za sobą i właściwie już prawie wszystko wiem... Teraz wiem, że się myliłem.

W takim ciągłym poznawaniu siebie, można się zagubić...
 
Można, i można w ogóle nie spotkać Boga. Ja cały czas miałem jednak przekonanie, że Pan Bóg towarzyszy mi w tym czasie samotności, jest we mnie i w tym wszystkim, co się ze mną dzieje. Odkrywałem Go bez nadzwyczajnych wizji czy doświadczeń, w zaufaniu, że skoro powiedział, że będzie z nami aż do skończenia świata, to będzie. Poza tym robiłem to wszystko za zgodą prowincjała, a więc w jedności z Kościołem. Wierzyłem, że Bóg jest w tym obecny – Ten, który jest nie tylko w tym, co w nas piękne, pobożne, cudowne i wspaniałe, ale również – a może przede wszystkim – w tym, co w nas słabe, chore i poranione. On sam powiedział, że przyszedł do chorych, słabych i grzeszników, a nie do porządnych i sprawiedliwych.
 
Gdy człowiek pędzi przez życie – bo wszyscy oczekują, że będzie efektywny i skuteczny we wszystkim, co robi – to emocje przeszkadzają. Najłatwiej je więc zignorować. Uczucia można zamrozić – niech sobie będą, ale niech nie przeszkadzają. Rozmrażanie lodówki polegało na tym, że różne uczucia, emocje i pragnienia, które gdzieś tam we mnie tkwiły, pomału się przebijały, dochodziły do głosu. Odkrywałem, że one również są darem Pana Boga. Poznając bardziej siebie, bardziej poznałem Jego – Tego, który we mnie jest i na którego obraz zostałem stworzony.
 
Łatwo było po tych doświadczeniach wracać do normalnego życia?
 
Gdybym mógł, jeszcze na trochę pozostałbym w lesie. To trochę tak, jak z nauką do egzaminu – w ostatni wieczór człowiek stwierdza: mógłbym jeszcze zrobić to i tamto, ale już nie ma czasu. Przychodziły mi do głowy podobne myśli. Mógłbym kontynuować poznawanie siebie. Odkryłem, że potrzebuję chwil ciszy, żeby funkcjonować normalnie, odnawiać kontakt z sobą i z Panem Bogiem.
 
Byłoby idealnie, gdyby można było w codziennym życiu utrzymać równowagę pomiędzy – nazwijmy to górnolotnie –kontemplacją a działaniem. Łatwiej ześlizgiwać się w stronę działania, dlatego trzeba szukać sposobu, aby pielęgnować w sobie wymiar duchowy – kontemplacji i samotności.
 
Mam jednak świadomość, że jest to sprawa indywidualna. Czasem muszę się powstrzymywać przed formułowaniem ogólnych nauk...
 
Co Ojciec mówi ludziom, którzy jednak proszą o jakieś wskazówki?
 
Zazwyczaj opowiadam o swoim doświadczeniu i podkreślam, że nie mam uniwersalnej recepty, którą mogliby zastosować wszyscy. Wielu ludzi mówi mi: „Nie, to nie dla mnie. Miesiąc, dwa – w porządku, ale rok?". Każdy ma swoją miarę. Ja wydeptałem taką ścieżkę, ale nie jest to żaden model. W moim wypadku też nie było tak, że nigdy wcześniej nie byłem sam. Wcześniej jeździłem na rekolekcje, dni skupienia. Do ślubów wieczystych i święceń kapłańskich również przygotowywałem się w milczeniu i samotności.
 
Myślę, że w życiu świeckim taka czasowa samotność jest nie mniej ważna. Można ją znaleźć na przykład na rekolekcjach zamkniętych. Motywy wyjazdu mogą być bardzo różne, choćby zwyczajne zmęczenie. Ważne jest nie to, dlaczego się na coś takiego decyduję, ale dlaczego w tym trwam. Odejście ze świata na jakiś czas, po to aby pobyć samemu, ma sens wtedy, jeżeli wraca się do ludzi i jest się z nimi „bardziej". Sytuacja, w której odcinam się od świata, nie jest dobra. Już mnisi egipscy w IV w. mówili, że pójście na pustynię z nienawiści do ludzi zazwyczaj kończy się źle. Cały świat, także to, co w nim złe, człowiek zabierał na pustynię i to powoli go zżerało.
 
Powiedzmy sobie szczerze – prędzej czy później trzeba się ze sobą spotkać, chyba że cały dzień będziemy słuchać radia i oglądać TV. Jeżeli jednak odważymy się na ciszę, to może to być niezwykle interesujące, choć wcale niełatwe, doświadczenie.
 
Trudno wyjechać na dłużej, jeśli ma się pracę, rodzinę...
 
Wtedy jest to niemożliwe. Ale można na początek spróbować zafundować sobie choćby pół cichego dnia, weekend a może nawet tydzień. Jak wspomniałem, najważniejsze jest wsłuchiwanie się w głos własnego serca i odkrywanie swoich pragnień. Ta myśl towarzyszyła mi przez cały ten czas: „być ze sobą i słuchać siebie". Jeżeli ktoś mówi mi: „Fajne, takie roczne wakacje, ja też bym tak chciał", mogę tylko powtórzyć za Mertonem: „Jeśli rzeczywiście uważasz, że to jest takie świetne, dlaczego tego nie spróbujesz?".
 
Bo nie mam kiedy. Bo tyle rzeczy do zrobienia...
 
Problem braku czasu jest wtórny. Najważniejsze jest to, czy rzeczywiście chcę, czy mi na czymś zależy. To trochę tak, jak z modlitwą. Często mówimy, że nie mamy na nią czasu. Gdyby rzeczywiście czas był tu największym problemem, to bezrobotni całymi godzinami przesiadywaliby w kościele.
 
Myślę, że czasem, w zabieganiu, warto odważyć się i pobyć tylko ze sobą i siebie posłuchać. Wydaje mi się, że to konieczne dopełnienie bycia z innymi ludźmi.
 
Rozmawiały Beata Kolek i Anna Dąbrowska
List 06/2008
 
fot. Milivanily, Hands 
Pixabay (cc)  
 
poprzednia  1 2 3
Zobacz także
Zbigniew Ważydrąg
Ogromnie sobie cenię dzieła św. Teresy od Jezusa i św. Jana od Krzyża. Św. Teresa mówi, że w modlitwie nie chodzi o to, by dużo i mądrze myśleć, ale by dużo miłować, podziwiać, zachwycać się. Chrześcijaństwo jest przyjaźnią z Bogiem i tę waśnie przyjaźń przeżywam na modlitwie.  

Z o. Cherubinem Pikoniem od Najświętszej Maryi Panny, karmelitą z Czernej k. Krakowa, rozmawia Zbigniew Ważydrąg
 
ks. Andrzej Siemieniewski
Chrześcijanie myślą o swojej wierze jako o wezwaniu do zgody, miłości i przebaczenia, jako o porywającym apelu do zmiany relacji między ludźmi opartych wcześniej na odwecie i wyrachowaniu. Często jednak bywa tak, że ewangeliczne wezwanie do przebaczenia wygląda porywająco tylko tak długo, dopóki nie zderzy się z kłopotami życiowymi, które nieuchronnie przyniosą ze sobą doświadczenie niezmiernej trudności w przebaczaniu. 
 
Monika Białkowska
Koptowie od wieków tatuują na nadgarstku niewielki znak krzyża, na znak przynależności i wierności Chrystusowi. Trwające prześladowania nie zmieniły tego zwyczaju, choć dzięki tatuażom łatwiej ich zidentyfikować i potraktować jako cel. Choć zaczynamy się oswajać z informacjami o przelewanej w Egipcie krwi i kolejnych zamachach na tamtejsze kościoły, choć niewiele wiemy o codzienności chrześcijan – Koptów, to właśnie oni są dziś największą grupą wierzących, którzy za Jezusa oddają życie. 
 

___________________

 reklama
Działanie dobrych i złych duchów
Działanie dobrych i złych duchów
Krzysztof Wons SDS