logo
Piątek, 29 marca 2024 r.
imieniny:
Marka, Wiktoryny, Zenona, Bertolda, Eustachego, Józefa – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
Adolfo Olivera Sánchez
Życie trudniejsze niż śmierć
eSPe
 


Wydawnictwo eSPe
Cena 13.80 zł.
Rok wydania 2002
Oprawa miękka
Format 125x195
ISBN 83-88683-43-8
stron 180, (30 rozdziałów)


 

rozdział 17

Mimo ulewnego deszczu Carmen wybrała się do kina, głównie po to, żeby oderwać się od codzienności. Kiedy wracała sama do pustego domu, nieraz czuła się zdesperowana. Były chwile, takie jak ta, kiedy samotność, niczym wilk, pożerała jej radość życia. Przeszło jej przez myśl, żeby pójść do jakiejkolwiek restauracji, znaleźć jakiegoś młodego, samotnie siedzącego mężczyznę, zachęcić go spojrzeniem i wziąć do łóżka. Ale to nie było w jej stylu.

W miarę, jak żyła życiem swoich pacjentów, zapominała o swoim własnym. Czuła się szczęśliwa w zamęcie szpitala, ale coraz bardziej oddalała się od siebie samej. Było tak szczególnie od czasu, kiedy zmarła jej suczka. Mogła z nią rozmawiać, a zwierzę dawało jej sygnały, że rozumie. Zachorowała na raka. Carmen zawiozła ją do ośrodka doświadczalnego, gdzie zaglądają wszyscy chirurdzy. Zoperowali ją, ale mimo to zmarła. "Dokładnie tak, jak ludzie."

Poczuła pilną potrzebę, by komuś o tym opowiedzieć, ale przecież nikt nie zrozumie, że wewnętrznie pogrążyła się w żałobie z powodu śmierci zwierzęcia. Pamiętała dobrze, że ojciec Andrzej był jedynym, który jej wysłuchał i utkwiły jej w pamięci słowa, jakie jej powiedział wtedy, kiedy go spytała, czy jest w stanie zrozumieć tę ogromną pustkę, jaką śmierć psa pozostawiła w jej życiu.
- Tak, tak. Ja sam doskonale wiem, czym jest samotność.
- Koleżanki mówią, że jestem wytrącona z równowagi. Wystarczy jakieś żywe stworzenie  u naszego boku, żebyśmy poczuli, że nie jesteśmy sami. To właśnie ojciec mi powiedział. Pamięta ojciec? Już nie wiem, co mnie bardziej pocieszyło, czy to zdanie, czy współczucie, jakie ojciec mi okazał.
Kiedy zatem wróciła do szpitala, odłożyła torebkę, powiesiła ubranie na wieszaku i włożyła mundurek, przestała czuć się tak bardzo samotna.
Teresa i Engracia, pielęgniarki z nocnej zmiany, wykonały dokładnie odwrotne czynności. Zdjęły mundurki, włożyły cywilne ubrania i każda z nich zarzuciła torebkę na ramię.
- Coś nowego, Tereso?
To zawsze było pierwsze pytanie. Dowiedziała się, że pokoje numer 2 i numer 7 opustoszały.
- Umarła ta spod dwudziestego ósmego?
- Chyba tak.
Pytała Teresę, potem Engracię, która również nie była całkiem pewna. Obydwie oddalały się już korytarzem, kiedy Teresa wróciła:
- Ostatnie godziny były okropne, pięciu zmarłych. Jestem taka zmęczona. - Engracia podniosła dłoń do skroni, jak w żołnierskim pozdrowieniu, i uśmiechnęła się:
- Niech ci się wiedzie, dziewczyno, powodzenia.
Nie powiedziały jej o Mariannie, ani Paquicie, ani o Fernandzie, nie wspomniały też o samobójstwie Józefiny, ani o numerze siódmym. Był to staruszek, który nie miał nikogo oprócz swej stareńkiej żony. To ojciec Andrzej znalazł go martwego, kiedy przyszedł go odwiedzić. Staruszka siedziała przy jego łóżku i w ogóle nie zdawała sobie sprawy, że on już nie żyje.

Teresa i Engracia, jak inne pielęgniarki, mogły wkłuwać się w żyłę pacjenta i równocześnie myśleć o ploteczkach z pism kobiecych. Nawet agonie stanowiły część ich rutyny sprawnych funkcjonariuszek, nie było miejsca na osobiste kontakty, czy to z chorymi, czy z sobą nawzajem. Ale, tak samo jak lekarze, nie mogły stłumić poczucia rozczarowania, a nawet winy, kiedy pacjent im umierał.
 Dyskutowały o tym, rozmawiały też z psychiatrą, a on wyjaśnił im, że jedyne, co trzeba było sprawdzić w każdym przypadku, to czy diagnoza i terapia były prawidłowe i czy zrobiono wszystko, co możliwe.
U podstaw ich skrywanych, nie dopowiedzianych lęków leżała niemal ślepa wiara w medycynę i jej ogromne możliwości.
 Doktor Lores powiedział mi kiedyś:
- Kiedy kończą się moje możliwości i nie wiem już, co dalej, zawsze myślę, że musi gdzieś być ktoś, kto posiada jakieś inne umiejętności i one właśnie mogłyby być decydujące. Ale nigdy nie chcę się poddać i przyznać, że medycyna ma swoje ograniczenia.

Śmierć jest pewnym tabu w życiu szpitala. Nikt nie chce przyjąć do wiadomości, że pacjenci umierają, nikt nie chce przyznać, że czasem ktoś zostaje na stole operacyjnym. Pisze się wtedy: "bezpośrednia przyczyna zgonu: niewydolność serca". Przesyłają dokument, aby zachowano go w komputerowych archiwach i wolą natychmiast o wszystkim zapomnieć. A jeśli w nocnej ciszy zaskoczy ich myśl o tym, co się stało, powiedzą sobie: to nie ja pozwoliłem mu umrzeć. To jego serce zawiodło. Przecież tak jest napisane. Ale zawsze pozostanie podejrzenie, że może była gdzieś jakaś pomyłka i wszyscy oni w końcu zaczną się buntować przeciwko mitom medycyny:
- Dlaczego wszyscy mogą się mylić, tylko nie lekarz czy pielęgniarka? Pomyłki nie zdarzają się często, ale kiedy jakiś błąd staje się oczywisty, od razu piszą o tym w gazetach. Dlaczego?
Około dwunastej zaczął się ruch, wszyscy biegli do pokoju numer piętnaście na urazówce. Przeszło od tygodnia leżała tam Iza, ze swymi szesnastoma latami pełnymi marzeń.
Prowadził jej kolega. Wypadł z zakrętu i uderzyli w ogrodzenie. Przywieźli ją do szpitala z poparzeniami tylnych części ciała. Ale rany po oparzeniach można było wyleczyć.

Iza co dzień pytała o swojego chłopca. Nigdy jej nie powiedziano, że się zabił. Para świetlistych oczu, delikatne dłonie i wieczny uśmiech na buzi - to była cała ona. Nigdy nie widziałem, żeby płakała.
Kiedy podniesiono alarm, nikt nie mógł tego zrozumieć.
- Wezwijcie dyżurnego kardiologa, neurologa, radiologa i księdza.
Sprawna rutyna połączyła wszystkich. Przyniesiono elektrody, pobrano jej krew, zrobiono sztuczne oddychanie. Iza pogrążyła się w niebezpiecznej śpiączce i nie reagowała. Jej rodzice płakali na korytarzu, podczas gdy doktor Panizo wykonywał silne uderzenia w jej klatkę piersiową.
- Nie ma powodu, żeby umierała.
 Kolejny wstrząs wywołany przez elektrody. Znowu naciskał jej pierś.
- Trzeba coś zrobić, żeby serce zaczęło pracować. Dalej, dalej, nie wyłączaj respiratora. Ale przecież nie ma powodu, żeby umierała.
- Iza była coraz bledsza. Kiedy wreszcie zdecydowali odłączyć wszystkie aparaty i uznać ją za zmarłą, jedna z nowo przyjętych pielęgniarek nie wytrzymała i rozpłakała się. Wtedy doktor Panizo podniósł głos:
- W szpitalu nie ma miejsca na słabości, siostro.
Widać było, że jest wściekły. Lekarz nie chce pojąć, że wszystkie jego wysiłki są ulotne i że bywają skazane na przetrącenie kręgosłupa w porażce.
Wychodzili z pokoju, rodzice Izy widzieli, jak przechodzą, ale nie odważyli się zapytać o cokolwiek. Wystarczyło, że popatrzyli na ich twarze i już wiedzieli, że nie mają córki. Oni również nie mogli pojąć przyczyn tej śmierci.
Sprawa wywołała poważny konflikt. Wina leżała po stronie nowej pielęgniarki, która pozwoliła się ponieść uczuciom, ale cały zespół czuł się odpowiedzialny za tę klęskę i przez całe popołudnie nikt nie zamienił z nikim ani słowa.
Kiedy zostałem sam, wyjrzałem przez okno. Z ulicy dobiegała piosenka kilku dziewczynek, które bawiły się zapamiętale. Trzymając się za ręce wydawały się unosić w powietrzu: pędź, pędź, koniku... Pielęgniarki oblekały już w całun pozbawione życia ciało Izy. Jej rodzice trwali objęci na korytarzu i nie mieli odwagi, by wejść. Dziewczynki śpiewały niezmordowanie: pędź, pędź koniku...

Koleżanki ze szkoły przyszły na jej pogrzeb. Chciały wiedzieć, jak umarła, czy zostawiła jakieś słowa pożegnania. Dla nich nie istniały żadne nakazy, które zabroniłyby im płakać. Miałem okazję być świadkiem ich protestu:
- Jak możemy wierzyć w Boga, który zabija młodych?
Czuły się w prawie, by żyć nadal. Swoje żale przelały na papier, żeby potem odczytać je w czasie mszy:
- Bóg nie zostawił jej czasu na życie...
- Bóg nie ma prawa zatrzymywać zegara Izy.
W homilii usłyszały słowa podobne do tych, jakie napisał Bartolomé de Las Casas:
- Wasza wysokość, Indianie umierają przed czasem... - podczas gdy naprawdę zarówno Indianie brata Bartolomé, jak i młode ofiary naszych dróg i naszych raków - ci, którzy umierają, mimo że na nic nie mieli czasu, wszyscy oni żyją przed śmiercią, choćby nie zdawali sobie z tego sprawy.
Jedna z koleżanek chciała coś powiedzieć. Ledwie mogła mówić:
- Mogę powiedzieć, że Iza marzyła o...
I wróciła na miejsce, wstrząsana szlochem. Zwróciłem się do nich:
- Jeżeli Iza żyła myśląc tylko o jutrze, pomyliła się, bo to wyśnione jutro nie było jej przeznaczone. Wszyscy musimy mieć plecaki wypełnione realiami bardziej niż tylko życzeniami i słowami obietnic.
Owego popołudnia - popołudnia Izabeli - wydały mi się boleśnie prawdziwe słowa Quevedo:
 "Śmierci nie znacie i sami waszą śmiercią jesteście. Ona ma oblicze każdego z was i każdy z was własną śmierć przedstawia. Czaszka jest zmarłym, a twarz śmiercią. To, co wy nazywacie umieraniem, jest umierania końcem, a to, co dla was życiem, umieraniem jest za życia, zaś narodziny - umierania początkiem...".
 I wyobraziłem go sobie, jak pisze swój Sen o Śmierci, jako pełną rozpaczy medytację:
"Gdybyście to rozumieli, każdy z was oglądałby co dnia własną śmierć w sobie, tak jak w każdym z bliźnich widziałby jego śmierć. [...] I nie czekalibyście na nią, tylko szli razem z nią i korzystali z jej usług"
 I myślałem o księżach, którzy żyją tylko po to, by przygotowywać do śmierci. Umrzeć - to potrafią wszyscy. A to, co jest naprawdę trudne, to żyć. I zacząłem pisać:
- Przygotować się do śmierci? Pomóc choremu dalej żyć - oto, co trzeba zrobić. To wszystko. Bo życie jest skarbem i nie możemy go roztrwonić.


Zobacz także
Ks. Karol Dąbrowski CSMA
Chociaż tak prosta jest nasza wiara w obecność aniołów w świecie i w życiu człowieka, to jednak istnieje dziś negatywne nastawienie wielu umysłów „bystrych i inteligentnych” wobec aniołów. Wyraża się ono w stwierdzeniu: 'Aniołowie wyszli z mody, ludzie zaś, którzy jeszcze wierzą w istnienie tych istot tajemniczych - to naiwni i zacofani'....
 
Inga Pozorska
Duch starości często idzie w parze z duchem narzekania. Ten duch jest także bardzo niebezpieczny, ponieważ zamyka nas na wdzięczność Bogu. Są takie osoby, które wykonując swoją pracę tak narzekają i biadolą, że chciałoby się im powiedzieć: – Człowieku, jak coś robisz, to po prostu rób to i dziękuj Bogu, że możesz to robić...
 
Józef Augustyn SJ
Życie jest darem Boga już dzisiaj. Kochając Go całym sercem, całą duszą, całym umysłem i całą mocą, nie tylko dążymy do wieczności, ale tworzymy nasze życie doczesne, dzisiaj, teraz. Chrystus każe nam przyjąć życie doczesne, kochać je jako wielki Jego dar. I to nie tylko wtedy, gdy płynie ono przyjemnie, ale także wówczas – a może szczególnie wtedy – gdy naznaczone bywa trudem i cierpieniem. 
 

___________________

 reklama
Działanie dobrych i złych duchów
Działanie dobrych i złych duchów
Krzysztof Wons SDS