logo
Piątek, 29 marca 2024 r.
imieniny:
Marka, Wiktoryny, Zenona, Bertolda, Eustachego, Józefa – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
Adolfo Olivera Sánchez
Życie trudniejsze niż śmierć
eSPe
 


Wydawnictwo eSPe
Cena 13.80 zł.
Rok wydania 2002
Oprawa miękka
Format 125x195
ISBN 83-88683-43-8
stron 180, (30 rozdziałów)


 

rozdział 21

Kiedy nadeszło Boże Narodzenie, zakonnice i pielęgniarki zaczęły budować szopki, tak, jakby im było pilno zapomnieć o pastylkach, wezwaniach, zastrzykach i tajemnicach każdej choroby; jakby w tunelu bólu i cierpienia próbowały umieścić promyk nadziei, która nadaje sens życiu; albo jakby choroba sprowadzała się tylko do przykrej sytuacji, która w końcu sama minie.
Marianna leżała nadal w tym samym pokoju, w białym turbanie na głowie, samotna. Ale tak się do tego przyzwyczaiła, że nauczyła się cenić swoje własne towarzystwo.
- Nie mogę czytać, a to, o czym piszą w gazetach, to historie ze świata, który nie jest mój. Poprosiłam Carmen, pielęgniarkę, żeby mi zostawiła drzwi otwarte, żebym nie zapomniała, że życie toczy się dalej i że również w szpitalu są zdrowi ludzie. Miałam sąsiadkę; była jeszcze młoda. Bardzo się zaprzyjaźniłyśmy. Jej przypadek był lżejszy. Miała jakąś cystę, niezłośliwą. Leżała tu tylko kilka dni i wyszła. Przychodziła mnie odwiedzać. Zawsze starałam się do niej uśmiechać, aż pewnego dnia spytała:
- Dlaczego pani jest zawsze w dobrym humorze? Ja, chociaż nie byłam zagrożona, nie mogłam się uśmiechać.
- Nie jestem w dobrym humorze - odpowiedziałam. Tyle tylko, że moja choroba mnie nie przeraża.
Miałam ochotę opowiedzieć jej o mojej wizji, ale w tych sprawach trzeba być bardzo ostrożnym. Są zbyt intymne, aby wszyscy mogli je zrozumieć.
- Już dawno bym się załamała - powiedziałam jej - gdyby nie wiara. Kto wie, może nawet zrobiłabym jakieś głupstwo.
- Ja nie wierzę w Boga - rzuciła szybko   - i jedyne, co mnie zasmucało, to świadomość, że będę musiała zakończyć to życie - jedyne, jakie mam.
Była ateistką. Dlatego nigdy ojca nie wzywała. Sądziła, że Bóg jest ucieczką od niesprawiedliwości tego świata, że wymyśliliśmy go z konieczności lub ze strachu. Zdobyłyśmy się już na taką szczerość, że spytałam:
- Czyli nie wierzy pani również w inne życie?

Nigdy nie mogłam zrozumieć, jak można tak żyć - kochać życie tak, jak ja je kochałam i czuć, że odrywa się je strzępami, bez sensu. Odkąd zachorowałam, nabrałam absolutnej pewności, że tutaj wszystko jest tymczasowe. Spoglądam wstecz, teraz, kiedy mam tak wiele czasu na rozmyślania, i dochodzę do wniosku, że zaczęłam się starzeć już wiele lat temu. Czas nas pogania, a życie trwa akurat tyle, ile jaskółcze lato. Początkowo walczyłam z siwymi włosami. Kiedy pojawiły się pierwsze z nich, przeglądałam się w lustrze i wyrywałam je, jeden po drugim, aż nie było innej rady, jak tylko je ufarbować. Choćbym się nie wiem jak malowała, zmarszczki na mojej twarzy stawały się coraz bardziej widoczne i mężczyźni patrzyli na mnie, jak na kobietę bez przyszłości. Myślałam: gdybym miała teraz wyjść za mąż, wszyscy robiliby wyliczenia: "Jak długo mogłaby pożyć? To niewarte zachodu."

Tutaj nauczyłam się nie patrzeć wstecz. Co się stało, to się nie odstanie. Dla mnie, uwięzionej w labiryncie tej niekończącej się choroby, nie ma innej przyszłości, jak tylko patrzeć przed siebie. I wie ojciec, co mnie zastanawia? Czuję się szczęśliwa, że przeżyłam tyle lat i kiedy zdaję sobie sprawę, że wszyscy są młodsi ode mnie, mówię sobie: wszyscy idziemy do Pana, ale ja jestem bliżej. Będę Go oglądać wcześniej, niż oni. I to jest dla mnie ogromnym pocieszeniem. To wielkie wsparcie, jakie daje mi wiara. Dlatego nie mogłam zrozumieć, jak moja sąsiadka mogła  nie wierzyć w Boga i zarazem czuć się szczęśliwa doznając wszelkich spustoszeń, jakie niesie ze sobą kalendarz.
- Nie wierzy pani - natarłam na nią - że życie jest wstępem, który znajduje swe ujście w miłosiernych rękach Boga?
Muszę ojcu powiedzieć, że nigdy aż do tamtego dnia nie natknęłam się na żadnego ateistę.
- Ja nawet zazdroszczę tym, którzy wierzą z przekonaniem - odparła - ale z mojego punktu widzenia, wszyscy ci ludzie się mylą. Trzeba mieć odwagę to powiedzieć: nie ma Boga, który by się o nas troszczył. Sami musimy sobie radzić. Żyć najlepiej, jak to możliwe i kochać wszystko, co żyje: kwiaty, drzewa, zwierzęta, ptaki, ryby. Widzi pani, ja nie mogłabym wyrządzić krzywdy żadnemu żywemu stworzeniu. Pewnego razu jechałam samochodem z moim mężem, aż tu nagle wybiegł na drogę mały piesek. Zahamowałam tak gwałtownie, że samochód wpadł do rowu. Mąż się rozgniewał:
- Mogłaś nas zabić przez tego psa. Dlaczego go nie potrąciłaś? Ale ja nie mogłabym tego zrobić, a gdyby się nie dało tego uniknąć, nigdy bym sobie tego nie wybaczyła.
Dawniej powiedziałabym jej: Bóg istnieje. Wystarczy popatrzeć na przyrodę: niebiosa obwieszczają Boże cuda. Jak to było, ojcze Andrzeju, ten piękny fragment o tym, co sobie mówią dzień i noc?
"Dzień dniowi przekazuje nowinę
a noc szepcze ją nocy"
- O właśnie. Wszystko, co żyje, jest najlepszym argumentem, że On jest tutaj i działa... Ale tamta kobieta w owych dniach podsunęła mi myśl o tym, że moja wiara w Boga jest odziedziczona. Pewnej nocy sama siebie zaskoczyłam myślą, że ja nie mam własnej wiary. To była po prostu wiara moich przodków. To mi dało dużo do myślenia.
Umilkła na chwilę, jakby chciała odetchnąć, po czym ciągnęła:
- Tak się cieszę, że ojciec przyszedł, bo muszę komuś opowiedzieć o czymś nadzwyczajnym, co mi się przytrafiło. Pielęgniarki nie mają czasu, lekarze przychodzą tylko, żeby zrobić swoje i zaraz odchodzą, ci, którzy przystają w drzwiach, gadają o błahych sprawach, bez znaczenia. Tamtej nocy, o której wspomniałam, powiedziałam sobie: Marianno, nie mylisz się, nigdy się nie myliłaś, ale dopóki nie znalazłaś się w szpitalu, nie umiałaś odkryć tego, że Bóg jest miłością. Dzień, w którym napisał to św. Jan, musiał być takim dniem, czy taką nocą, jak ta moja.

Gdziekolwiek się znaleźliśmy, docierało do nas pełne miłości słońce dobrych dni Bożego Narodzenia. Weszła Carmen i zmieniła jej igłę kroplówki. Trudno było trafić w żyłę. Jej ramię było jak sama skóra, cieniutka i pomarszczona. Tak samo, jak jej twarz.
Nigdy śmierć nie była tak okrutna, jak dziś - westchnęła Marianna. Musiałam spędzić dwa niezapomniane dni na intensywnej terapii. Zostawiają cię samą pośród aparatów, które są twoim oparciem, tylko one pilnują, żebyś nie pogrążyła się ostatecznie, podczas gdy pielęgniarki myślą o czym innym. Powiadają, że życie się wydłużyło. Niech ojciec popatrzy, ja już dawno powinnam umrzeć, ale utrzymują mnie przy życiu, z tą twarzą, tymi rękami i tymi nogami, które proszą już o miłosierdzie odpoczynku. Wiem, że zbliżam się do ostatecznego spotkania z miłującym Bogiem, który na mnie czeka, taki, jakiego ujrzałam w moim widzeniu, ale nie wiem, kiedy pokonam tę drogę. Nie dbam o to, że zostawiają mnie samą, bylebym tylko miała jasny umysł.

Kiedy mówiła o samotności, pojawiało się niczym wyrzut wspomnienie jej córki.
- Dzwoniłam kiedyś do mojej córki. Nie może do mnie przyjechać, wie ojciec? Ma męża i dwie własne córki. Wszyscy oni jej potrzebują. Wie, że jestem jej matką, ale intuicja mi mówi, że znaczę dla niej niewiele więcej, niż jakakolwiek inna kobieta, która byłaby choć trochę do mnie podobna. Powiedziałam jej, żeby - jeśli nieodwracalnie stracę przytomność - wymogła na lekarzach, choćby nawet tylko przez telefon, żeby pozwolili mi umrzeć z godnością.


Zobacz także
Fr. Justin
Niedawno czytałem tekst, w którym autor zacytował dekret Soboru z Florencji z r. 1439 o ty,. że przynależność do Kościoła katolickiego jest absolutnie konieczna do zbawienia. Jednocześnie zauważył, że Kościół, nie "odrzucając" wcale tego dekretu soborowego, doszedł do przekonania, że "każda osoba może się zbawić, która prawdziwie żyje zgodnie ze swoim sumieniem". Świetnie, ale co z autorytetem nauki tego ekumenicznego Soboru? Jeśli jest ona tak daleko od celu, czy katolicy mogą wyraźnie odrzucić taką naukę?
 
Tarcisio Zanni

Józef był szczęśliwy w Nazarecie i nigdy w rozmowach nie wspomniał, że w rzeczywistości pochodzi z Betlejem. Fakt ten ukrył tak bardzo, że kiedy zarządzony przez Rzymian spis ludności zmusił go do wyjazdu, większość jego sąsiadów była zdumiona. Do tego czasu mieszkał w swojej stolarni i żył na wzór „prawdziwego Izraelity”. Jego dzień był pełen błogosławieństw. Cokolwiek robił, wykorzystywał każdą okazję, by chwalić Boga… Kierował się nauką duchowych mistrzów: „Kto używa dóbr tego świata, nie wypowiadając słów błogosławieństwa, profanuje rzecz świętą!”...

 
O. Anselm Grün OSB

W historii swojego życia każdy doznaje zranień. Nikt nie może ich uniknąć. Sam fakt zranienia nie jest jeszcze problemem. Decydującą sprawą jest to, w jaki sposób do nich podchodzimy. Kto nie przyjrzy się swoim zranieniom pochodzącym z dzieciństwa, ten będzie skazany albo na zadawanie ran samemu sobie, albo na przekazywanie tych ran innym. Spoglądając na nasze rany, nie powinniśmy nikogo oskarżać... Nie powinniśmy również zbyt szybko usprawiedliwiać... Po prostu spoglądajmy na nie i zastanówmy się, jak do nich doszło.

 

___________________

 reklama
Działanie dobrych i złych duchów
Działanie dobrych i złych duchów
Krzysztof Wons SDS