DRUKUJ
 
Ks. Mariusz Berko
Pożegnanie z brazylijską favelą
materiał własny
 


Z "domu nadzieji" wyszedł Mailson. Ma 14 lat i poza szkołą, codziennie pracuje jako wolontariusz w naszych domach. Codziennie wieczorem, pierwszy przychodzi do kościoła, otwiera go, sprząta i przygotowuje wszystko do Mszy... Kiedy sie począł w łonie matki, naturalny ojciec kazał jej usunąć ciążę. Ta się nie zgodziła i uciekła, aby uratować swe nienarodzone dziecko. Schowała się na faveli Saramandaia. Przygarnął ją taki chłop-niezdara, z którego wszyscy się naśmiewali... Kiedy Mailson był mały, często słyszał, że jest dzieckiem prostytutki i głupka. Często wracał pobity. Zawsze przychodził z rodzicami do kościoła. Zaprosiłem go do służby ministrantów. Zaczął być najgorliwszy. Nigdy nic nie mówił. Zawsze gotowy do sprzątania, do pomocy. Jedynie czasami cichym głosem mówił mi o swej chorobie, o tym, że znowu ktoś go napadł i pobił. Codziennie po mszy czekał na końcu by zamknąć kościół i ostani szedł do domu w ciemność faveli. Zawsze chodził o takich smutnych oczach, taki dobry, pracowity i usłużny chłopak, który urodził sie na brazylijskiej faveli. Przez nikogo nie chciany, przez nikogo nie kochany... Kiedy powiedziałem mu,że wyjeżdżam z faveli, spuścił tylko oczy i dodał, że nigdy nie zapomni co zrobiłem dla niego. A ja przecież nic nie zrobiłem, jedynie go czasami wysłuchałem, wyznaczyłem pracę... Mailson - aniele z Saramandaia - poleć na spotkanie tego co Miłością jest. Niech cię chronią anioły...
 
Panie daj nadzieję na inny świat, świat miłości. Panie proszę za niekochanych... za tych, o sercach nieskalanych w tym morzu zła...
Wilma gra dobrze w piłkę nożną. Nawet lepiej niż niejeden chłopak. Jest koordynatorką ministrantów, a właściwie ministrantek. Zawsze twarda i wymagająca od siebie i innych. Jest chyba jedyną dziewczyną, którą mogłem upomnieć wprost i nie obraziła się nigdy. Nie skończyła drugiego stopnia szkoły, jak nasze gimnazjum. Trzy dni w tygodniu musiała siedzieć w szpitalu przy swojej ciężko chorej siostrze. Zmieniała jej pieluchy, dawała jeść, myła ją, przebierała i zmieniała pościel. W domu często nie było nic do zjedzenia przez kilka dni... Wilma zawsze jednak chodziła uśmiechnięta. Zawsze pełna optymizmu i zapału do działania. Zawsze była w kościele na Mszy, tak w dzień powszedni, jak i w niedzielę. Zawsze najlepiej organizowała młodzież do liturgii, wiele przedstawień i tańców. To ona zwołała innych do sprzątania kościoła i pomocy we wszystkim. Kiedy widziałem ją grającą w piłke nożną z samymi chłopakami, pytałem, który jest jej narzeczonym, bo chciałbym kiedyś pobłogosławić jej małżeństwo. Ona odpowiadała, że wszyscy ci jeszcze są za głupi, żeby być mężem i ojcem... Kiedy po Mszy oznajmiłem wszystkim, że wyjeżdżam z Saramandaii, Wilma weszła do zakrystii i usiadła na betonowej podłodze... płacząc. Pierwszy raz od tylu lat widziałem Wilmę, jak płacze... a przecież nic dla niej nie zrobiłem... Tak rzadko z nią rozmawiałem... Jedynie kiedy potrzebowałem pomocy w kościele... Droga Wilma, nie ma szkoły, nie ma pracy... czasami nie je kilka dni, ale zawsze usmiechnięta... Dobrze, że płacze. Płacz Wilma, bo tak wiele cierpienia w twoim sercu. Choć tak trudno mi obiecać, że lepszy będzie twój świat, że czas ukoi twój ból... Choć tak trudno mi obiecać, że zmieni się coś twoje życie... Panie pozostań z nią... pozostań z tymi, którzy nie płaczą, bo świat zamienia ich w kamienie. Pomóż im Panie, pomóż.
 
 
 
strona: 1 2 3