DRUKUJ
 
Dorota Mazur
Stały spowiednik potrzebny od zaraz
materiał własny
 


Codziennie we wnętrzu każdego z nas rozgrywa się duchowa batalia. Nie zawsze jednak jesteśmy jej w pełni świadomi i czasami mamy wrażenie, że nie potrafimy nazwać tego, co się wewnątrz nas dzieje. Czasami może jeden mały akcent w naszym życiu, zbyt wielkie spadające na nas obciążenie, jakiś mały dramat wewnętrzny, niezgoda samego z sobą powoduje, że zamykamy się w sobie i mimo, że chodzimy do spowiedzi, wyznajemy grzechy, nie potrafimy nazwać i wypowiedzieć tego czegoś, co tak naprawdę zamknęło nas w sobie. Szukamy wyjścia, uciekamy, chcemy z kimś porozmawiać, ale nie wiemy z kim. Nie mamy zaufania, nie chcemy o tym opowiedzieć, a może w momencie, gdy natrafiliśmy na odpowiednią osobę nie potrafiliśmy tego czegoś z nas wyksztusić? Jeśli bliski jest Ci ten obraz, to przeczytaj, jak to było ze mną. 
 
Koniec trzeciej klasy liceum. W ogóle radość, za rok matura, ale co tam, ważne, że koniec liceum i otwarte ścieżki na podbój świata: studia zbliżają się wielkimi krokami. Wreszcie człowiek będzie mógł przeżyć coś wspaniałego, poczuje, ze będzie miał te 18naście lat, ze świat należy do niego. Nagle dowiedziałam się, ze jedno z moich upragnionych marzeń nie spełni się, że moje plany na przyszłość zmienią się diametralnie. To sprawiło, że z tego poczucia radości pozostał jedynie na twarzy uśmiech, który tak naprawdę nie odzwierciedlał wewnętrznego smutku. Był to uśmiech przez łzy, by nie dać po sobie poznać, że wewnątrz mnie drzemie już wypalenie. Zamknęłam się w sobie, nie umiałam tego wydusić ani nazwać, po prostu nie umiałam i nie chciałam o tym z nikim rozmawiać, pokazując, że wszystko jest ok., że daję radę, że potrafię sobie sama z tym poradzić.
 
Tak minęły trzy lata: matura, egzaminy na studia, pierwszy rok studiów i zaczął się drugi. Właściwie przypadek sprawił, że trafiłam do duszpasterstwa akademickiego u dominikanów w Krakowie. Tam poznałam wielu fajnych ludzi i jak gdyby zaczęłam odkrywać Boga na nowo. W gronie osób z różnych uczelni poruszaliśmy różne tematy: polityka, miłość, sakramenty, eutanazja. Kiedyś też weszliśmy na temat spowiedzi i stałego spowiednictwa. Po burzliwych rozmowach na temat prób radzenia sobie problemów z grzechem i w ogóle o grzechu, odkryłam, że cały czas moja spowiedź była suchym wyznaniem wykroczeń przeciw przykazaniom miłości Boga i bliźniego, bez głębszego wejścia w relacje z Bogiem oraz bez głębszych i dojrzalszych relacji z Bogiem. Poczułam, że to co mnie zamknęło, jest tego przyczyną, ale nie umiem teraz tego z siebie wydusić. Wtedy to pierwszy raz dowiedziałam się czym jest stałe spowiednictwo. Ale jakoś nie umiałam sobie wyobrazić, ze można tak ot, bez strachu i problemu podejść do konkretnego księdza czy zakonnika i poprosić o spowiedź czy rozmowę w cztery oczy. Choć musze przyznać, ze zrodziła się w mojej głowie myśl, aby porozmawiać z pewnym zakonnikiem, ówczesnym przeorem krakowskich dominikanów, który mimo poważnego wyglądu, był świetnym w rozmowie człowiekiem. I tak po trzech miesiącach zmagania się z sobą i zdecydowaniu, że „chcę pogadać” brakło mi odwagi, choć nie do końca. Przyszłam do tego zakonnika… ale do konfesjonału.
 
Musze przyznać, że bałam się tego niesamowicie, zwłaszcza, że była mi to znana osoba, z którą czasami rozmawiałam na krużgankach. Ale musze przyznać, że tej spowiedzi nie zapomnę nigdy. Dokładnie pamiętam dzień, godzinę, ale także wszystko co w tym dniu się później wydarzyło. Wydusiłam z siebie to, co we mnie od dłuższego czasu motało się. I choć to było trudne, to sposób podejścia owego dominikanina przeszedł moje najśmielsze oczekiwania: delikatność, serdeczność, troska (jednak bez nadmiernego ciepła) i łagodność połączona jednakże ze stanowczością oraz podpora w słabości z zapewnieniem o modlitewnym wsparciu wypowiedzianym głośno. To sprawiło, ze później bez oporów potrafiłam podejść do niego i poprosić o stałe spowiednictwo, które później było spotkaniami na spowiedź na umówiony dzień i godzinę. I choć trwało to krótko, ponieważ po pół roku został on przeniesiony na przeorostwo w innym, odległym klasztorze, to nie poprzestałam na tym. Nadal mam stałego spowiednika. Obecnie jest nim karmelita. I choć wydawało mi się, ze już nic mnie nie zaskoczy – bo stosuję tę formę od trzech lat – to jednak się myliłam. Moje pierwsza rozmowa z obecnym spowiednikiem odbywała się podczas spaceru leśnymi drogami, co spowodowało, że obawa przed otwarciem się zniknęła.
 
Dzięki temu wszystkiemu odkryłam, że wypowiedzenie swoich obaw wobec kierownictwa duchowego pozwala nabrać dystansu człowieka do siebie i spojrzeć na życie z większym realizmem i spokojem. Człowiek, który potrafi pokonać swoje lęki przed stałym spowiednikiem czy kierownikiem, potrafi pokonać swoje lęki wobec Boga. Najbardziej jest to potrzebne nam, młodym. Młodzieńcze pragnienia i dążenia w poszukiwaniu sensu życia są bardzo kruche, a kierownictwo duchowe potrafi je pomóc rozeznać i utrwalić.
 
Często poszukujemy kogoś, na kim moglibyśmy się wzorować. Ważne dla mnie tutaj w wyborze takiej osoby było i jest umiejętność bycie spowiednika obok, towarzyszenie. Kierownik nie może się narzucać, ma dać pierwszeństwo Bogu. Nie małą rolę odrywa tutaj także czas. Spowiednik nie może okazywać pośpiechu, bo rozmowa ta jest darem od Boga. Ważne jest, aby być zatem wiernym jednej osobie; aby być wytrwałym mimo pojawiającej się czasem niechęci. Dlatego łatwiej jest ukazać to, co boli najbardziej; to, co najbardziej pragnie się ukryć.
 
Im trudniej nam stanąć przed drugim człowiekiem (a tym samym przed Bogiem) w prawdzie o sobie (i także przed sobą), tym bardziej te rozmowy stają się piękniejsze i owocniejsze.
 
Dorota Mazur