DRUKUJ
 
ks. Przemysław Bukowski SCJ
Chcę żyć
Czas Serca
 


Trzeba żyć. W jakiś sposób nawet musimy żyć. Życie jest bowiem rzeką, w którą w pewnym momencie historii wpadliśmy i płyniemy z jej nurtem. Czas płynie i z nim upływa nasze życie. Ale to, co stanowi jego najlepszy smak, jego nowość i świeżość jest czymś więcej niż wyłącznie uznaniem, że „trzeba” czy „muszę” żyć. Życie bowiem to przede wszystkim jakaś szkoła tego, co „mogę”. Nie tylko, co mi wolno czy czego nie wolno. W tym „mogę” jest jakaś prawda życia. Mogę żyć, mam bowiem dla kogo i z kim. Mogę żyć lepiej i z sensem, odkryłem bowiem, że tak warto. Mogę nawet wiele stracić, byle zyskać to, co dla życia najważniejsze. Kiedy już zrozumiem owo „mogę”, wtedy chcę żyć naprawdę.
 
(Nie) po mojemu
 
W życiu mam szczęście do ludzi, przynajmniej do tej pory je miałem. Nie wszystkich oczywiście klasyfikuję jako moich przyjaciół czy nawet myślących podobnie. Zresztą oni prawdopodobnie również korzystają z podobnego orzecznictwa. Wielu z nich nie podziela w moim mniemaniu chrześcijańskich czy katolickich interpretacji rzeczywistości, chociaż otwarcie takie deklarują, a nawet noszą koloratki. Niektórzy natomiast wprost odcinają się od wyznawanych przeze mnie aksjologicznych odniesień. Wyznają własne wartości i urzeczywistniają światopoglądy z obcych mi kulturowo, teologicznie czy filozoficznie światów. Nie wszyscy przecież w końcu naznaczeni są polskim obywatelstwem czy nawet chrzcielnym znamieniem. A jednak im wszystkim zawdzięczam coś, bez czego nie byłbym tym, kim jestem. Spotkania z każdym z nich wnoszą jakiś istotny rys w moje człowieczeństwo. Stanowią pewien horyzont, w którym kształtowało i nadal kształtuje się to, co mnie określa. Przyznaję, nie każde spotkanie było i jest dla mnie jednakowo konstruktywne. Nie każde z podobną siłą dawało i daje do myślenia. Są bowiem wśród tych spotkań i takie, w których wzajemne spory pogłębiają niezrozumienie i przepaście między nami. Każde z nich coś jednak zmienia, wnosi coś, co zakłada relację, nowe ustosunkowanie się do spotkanego. Można oczywiście zapytać, czy wszystkie te spotkania są spotkaniami naprawdę? Czy chodzi w nich właściwie wyłącznie o to, by były konstruktywne, bo cóż to doprawdy znaczy? Czy nie jest czasem tak, że w ramach tych spotkań w imię obrony własnych racji po obu stronach tracimy to, co najważniejsze? Mimo tych wszystkich wątpliwości, jestem jednak przekonany o ich ważności. Są bowiem wśród nich takie, od których wiele zależy, po których chce się żyć inaczej, lepiej. Wiele z takich spotkań jest moim doświadczeniem. Myślę, że nie tylko moim. Spotkany człowiek, obojętnie z jakim usposobieniem czy przynależnością, jest zawsze szansą na odkrycia, które należą do zupełnie innej rzeczywistości, niż choćby kąpiel u wybrzeży Australii, podziw architektury zamku Ludwika II w Neuschwanstein czy nawet zwiedzanie Camp Nou. Spotkanie jest dużo głębsze i prawdziwsze od wszystkich innych ludzkich doświadczeń.

Rozum i serce
 
Spotkania nie zawsze oczywiście są łatwe. Czasami jest w nich wiele bólu i żalu. Wówczas są one wręcz dzieleniem się własną samotnością czy beznadzieją. Ale dzielenie to wnosi w nie już choćby małą nadzieję, że nawet jeśli być może nie wszystko da się odkręcić, nie wszystkie błędy naprawić czy nie wszystkich przeprosić, to podzielenie się tym bólem sprawia jakąś ulgę. Kolejnego dnia bowiem już nie w pojedynkę dźwigam ten ból. Ból podzielony nadal pozostaje moim bólem, a jednak nie całkiem i nie wyłącznie moim. Bóle te są bardzo różne. Czasami boli głowa, a czasami coś głębiej – to, co nazywamy sercem. Zdarza się bowiem, że ktoś powołuje się ciągle na jakieś wartości lub historyczną pamięć, dyskutuje o ich randze, przekonuje do jednoznacznej interpretacji czy bezdyskusyjnej obligatoryjności w życiu publicznym. Wiele już w życiu doświadczył i widział, zwłaszcza w Internecie. Przyznaje, że nie wstydzi się Jezusa i Kościoła, za to umiejętnie tropi grzechy innych. A właściwie odgrywa się tylko na tych, którzy wcześniej jemu kazali milczeć. Osobiście nie podzielam takich entuzjazmów. Poczucie wstydu niech każdy pozostawi sobie samemu! Zamiennicy cudzych sumień zaś niech uwiarygodnią, od kogo otrzymali upoważnienie do tropienia grzechów lub wmawiania win. Jeśli zatem ktoś już zechce o czymś lub o kimś zaświadczyć, niech świadczy, ale czy na pewno musi do tego używać zbyt wielkich słów i przewidywalnych ogólników? Na nadpobudliwość czy nerwowość można jednak kupić coś w aptece. Dlatego głowa nie boli najbardziej. Bardziej od głowy boli serce. Ono nosi głębsze rany, dlatego ciężej je też leczyć. Ono jest bardziej wrażliwe i podatne na ciosy. Kiedy ktoś odmawia mi prawa do życia, ponieważ nie uznaję jego osobistego kanonu obowiązkowych lektur. Kiedy pozornie wybacza, by mieć tylko ze mną święty spokój. Kiedy zdradza jakąś wierność, bowiem zmęczył się zbyt skomplikowanymi pytaniami. Wtedy boli serce. A ten ból sprawia, że zaczynamy uciekać od siebie nawzajem. Nikt nas wprawdzie nie goni, a jednak uciekamy. Dlatego nasze nadzieje są przede wszystkim uzdrawianiem serca, nie rozumu, są one zajrzeniem w człowieka bardzo głęboko, aż do dojrzenia źródła wzajemności.
 
Logica cordis
 
Człowiek ma w sobie pewną intuicję. Odczuwa dobro i zło. Wie, kiedy zrobi źle, nawet jeśli nie chce otwarcie tego przyznać. Czuje, że coś jest nie tak, jak być powinno. W wyszukanym w książeczce rachunku sumienia nie odnajduje wprawdzie pytania pasującego do swego stanu, więc podejrzewa, że wszystko musi być w porządku i zapewne Bogu także nic do tego. Ale niepokój pozostaje. Rozum został wprawdzie uleczony, logika zastosowana, ale nie serce. Serce o coś się upomina. Przypomina o tym skrzywdzona twarz drugiego człowieka czy nazbyt wyrachowana radość z osobistych zwycięstw. Człowiek broni się przed oskarżeniami, nawet tymi, które sam na siebie wydaje. Ta obrona jest dobrym znakiem. Nie można przecież w nim zniszczyć wszystkiego. Sam chce coś najważniejszego ocalić. Ale samotnie sobie z tym nie radzi. Potrzebuje drugiego, który ściągnie z niego winę. Który usprawiedliwi jego zbrodnię, nawet tę niezbyt wielką. Który powie mu, że potrafi żyć lepiej, że trzeba znów uwierzyć w możliwość własnej poprawy. Ten ktoś może mieć rozmaite imiona. W różny sposób może też dokonać tego oczyszczenia. Ale drugi jest potrzebny. Jego obecność jest absolutnie konieczna, bym sam zobaczył, jaki jestem i jaki mogę być, jakim powinienem się stać. Oczywiście sprawa nazwania i zawołania tego drugiego nie jest prosta. Ani wierzącemu bowiem, ani niewierzącemu nie przychodzi łatwo zmierzyć się z uczciwą modlitwą o uwolnienie. Właściwie modlitwa ta rzadko dosięga źródła dramatu. Zazwyczaj błądzi ona gdzieś pomiędzy potrzebą przywrócenia błogostanu, podwyższenia nastroju lub puli endorfin. Stare z trudnością staje się nowym, a grzeszne na powrót świętym. Syn marnotrawny nie chce bowiem wierzyć, że to przez niego. On to wie, ale nie chce w to uwierzyć. Dlatego szuka winnych. I zawsze ich odnajduje. Doznana krzywda musi przecież mieć swoich sprawców. Gdzie jest wina, tam może się jednak pojawić również przebaczenie. Nie ma bowiem przebaczenia bez winy. Przebaczenie jest zawsze jedną z odpowiedzi na winę. I znowu jest bardziej odpowiedzią serca niż rozumu. Dlatego jest ono darem, którego nie można wymusić. Dar polega bowiem na tym, że coś trzeba dobrowolnie stracić. Jakąś część mnie samego, mojej racji, mojej pewności, mojego bogactwa trzeba oddać, złożyć w ofierze. Przebaczenie nie istnieje bez tej ofiary.
 
Na czas
 
Spotkanie jest darem. By w ogóle do niego doszło, potrzeba z czegoś zrezygnować. Czasami nawet bardzo wiele trzeba stracić. Ale ta strata czy rezygnacja nie jest zwyczajną szkodą bądź uszczerbkiem. Nie chodzi wcale o to, że w spotkaniach marnujemy czas lub okazję do zrobienia czegoś innego. „Czas robi swoje. A ty, człowieku?” – pytał Stanisław Jerzy Lec. Szkopuł w tym, że czas właśnie nic nie robi. On jest tylko miarą. Mierzy to, co dokonuje się w świecie i między ludźmi. To ludzie bowiem robią coś ze swoim czasem. Poświęcają go dla kogoś innego, marnują z kimś lub samotnie, niekiedy nawet jakoś utracony odzyskują, by naprawić popełnione błędy. Życie to czas. Czas w jakiś sposób podarowany. Czas na spotkania, na okazję do marnowania go z kimś czy dla kogoś. Ważniejsze jednak od tego marnowania jest to, „z kim” i „dla kogo”. To jest moja ofiara, dar, który w spotkaniu ktoś drugi może odwzajemnić. Rodzice dają swój czas dzieciom, nauczyciele uczniom, wierzący w jakiejś mierze Bogu. Czasu nie da się zatrzymać. Przemija on z każdym dniem i rokiem. Można go natomiast różnie wykorzystać. To prawda, nie zawsze wykorzystujemy go dobrze. Nie zawsze nasz czas jest dobrym czasem. Życie zmusza bowiem człowieka niekiedy do złych wyborów, do bezsensownego tracenia czasu. Wyraźnie czujemy, kiedy tak jest. Ale bezsensowny czas może znów odzyskać sens. „Wiele w życiu musimy. Ale nie musimy czynić zła. A jeśli jakaś siła, jakiś strach, zmusza nas do czynienia zła, to nie zmusi nas do tego, byśmy tego zła chcieli. Tym bardziej nie zmusi nas do tego, abyśmy trwali w tym chceniu. W każdej chwili możemy wznieść się ponad siebie i zacząć wszystko od nowa” (Józef Tischner). Człowiek wiele musi, ale jeszcze więcej może. Można powiedzieć, że im mniej musi, tym więcej może. Musi jeść i oddychać, by żyć. Musi się uczyć i pracować, by zarobić na życie w komforcie. Ale poziom „musi” kończy się, gdy człowiek spotka kogoś drugiego. Tutaj już nic się nie musi, a można wszystko. W myśl dewizy wypisanej na pewnym nagrobku: „Urodziłem się, bo chciałeś. Żyję, bo muszę. Zbaw mnie, bo możesz!”. Możesz się zakochać, możesz ufać ludziom, możesz im pomóc, możesz być wierny, możesz się pomodlić, możesz mieć marzenia, możesz szukać sensu… Możesz, ale nie musisz. Najważniejsze i najpiękniejsze w życiu jest to, że mogę, nie muszę. Od „mogę” bowiem zaczyna się prawdziwa przygoda życia naprawdę.
 
ks. Przemysław Bukowski SCJ
Czas Serca 141
 
fot. Unsplash Sunset
Pixabay (cc)