Autor: zuzka (Bogumiła) (---.internetdsl.tpnet.pl)
Data: 2011-01-17 10:17
Mateuszu, wierzę że to jest dla Ciebie problem. Ale już na takie samo Twoje pytanie odpowiadaliśmy miesiąc temu. Myślisz, że przez miesiąc zmieniła się teologia życia wewnętrznego, czy nasze doświadczenia, dokonano nowych odkryć w psychologii, albo jeszcze coś innego? Jeszcze po dwóch latach, to może zmieniliby się ludzie odpowiadający na forum, ale po miesiącu?
Czy naprawdę dobrze przeczytałeś odpowiedzi?
www.katolik.pl/forum/read.php?f=1&i=272926&t=272926
No to widzisz jak wielu ludzi ma podobne problemy. Trzeba ten czas przetrwać. A jeśli mówimy o odrzucaniu myśli wątpiących, to raczej nie chodzi o jakieś ich zdmuchnięcie. To nie tak, że pomyślisz: "nie będę myślał" i przestaniesz myśleć. Bo mam wrażenie, że na to czekasz. Odrzucić myśli, to znaczy przestać się nimi przejmować. Żyć tak, jakby nie istniały. One swoje, a Ty swoje. :)) Z czasem przestaną tak często przychodzić, bo nie będą się miały czym żywić. Naszej wierze nie zagrażają najbardziej myśli zwątpienia. Wierze najbardziej zagraża obojętność. Najbardziej jej zagraża coraz większa bylejakość modlitwy. Nawet nie pojedynczy grzech ciężki, bo po nim się bardzo żałuje i znów rzuca Bogu na szyję. Częściej wierze zagraża zgoda na codzienne grzechy, zgoda na to, że już z nimi nie walczę.
Zwątpienie jest na płaszczyźnie rozumu. I może powracać, ponieważ rozum nigdy prawd wiary do końca nie zrozumie. Gdy przychodzą uczucia związane z Bogiem (przeżycia na rekolekcjach, na modlitwie osobistej, po dobrej spowiedzi, po przeczytaniu książki religijnej), to na dłuższy/krótszy czas rozum przestaje męczyć, bo go mniej słuchasz. Jeśli Ci pomagają takie książki, to je dalej czytaj. Ale żadne uczucia nie trwają wiecznie, dlatego zwątpienia powracają. Nie bój się ich. One świadczą o tym, że wiara jest dla Ciebie żywa, dojrzała, a nie dziecinna. Można uklęknąć przy żłóbku Jezusa i sobie powzdychać: "ojejej, jakie to piękne i kochane". Czy uważasz, że czymś gorszym jest popatrzeć ze zdumieniem na Jezusa i powiedzieć: "Panie Boże, przecież to niemożliwe, żebyś to naprawdę był Ty. Czy Bóg może naprawdę przyjść do człowieka? Możliwe żeby Bóg, który stworzył świat, stał się zwykłym Dzieckiem, które się tuli do Matki? I ja, stary koń, mam w to uwierzyć? W to samo, w co wierzą i czym się zachwycają, małe dzieci?" Dlaczego takie myśli mają być gorsze, skoro są NORMALNE dla rozumu? To właśnie o tym, czego rozum nie rozumie jest kolęda śpiewana tak często w Polsce: "Bóg się rodzi (...) ogień krzepnie, blask ciemnieje, ma granice Nieskończony". Tego się nie da zrozumieć.
A nawet myśli, że Boga nie ma. No przychodzą czasem takie myśli. Czy w ogóle Bóg istnieje? Do niektórych docierają argumenty rozumowe, dowody św. Tomasza, inni nie potrafią iść tą drogą. Ale siadają na szczycie góry, patrzą na świat i mówią sobie: "No kurcze. Skądś się to wszystko przecież wzięło. Wybuch? No ale COŚ wybuchło. Czy mogło przypadkiem zrobić się tak pięknie?" Warto trochę o tym pomyśleć, na miarę możliwości własnego rozumu. Ale Boga można też spotkać jakby poza rozumem. Przez własne doświadczenie. Kiedy jesteś gotowy dać Mu wszystko, kiedy oddajesz Mu coś drogiego, kiedy systematycznie klękasz przed Nim i otwierasz Pismo Święte, żeby Go spotkać. Czasem Bóg daje takie przeżycia wewnętrzne, po których Ty już WIESZ, że jest. Nie potrzebujesz żadnych dowodów. Żadnego "wysłuchania" próśb. Najczęściej nie jest się w stanie przekazać tego innych, bo to jest JAKBY prywatne objawienie, choć żadna postać Ci się nie ukazała. I potem, gdy przychodzi zwątpienie, jest się do czego odwołać. Bo ja już WIEM, że Bóg jest. Ale na to potrzebna jest przestrzeń modlitwy, która się nie sprowadza tylko do wyklepanych formułek. Z akcentem na "wyklepane", a nie na "formułki". Z formułki "Ojcze nasz" można zrobić temat modlitwy na pół życia. Ale nie ma reguły jak uwierzyć w Boga. Jedni spotykają Boga przez studia teologiczne, inni na modlitwie, a inni gdy patrzą na piękno przyrody. Trzeba wszystkiego spróbować po trochę i wybrać swoją ścieżkę.
Są jeszcze inne myśli wątpiące. Jakby mniej dotyczące samego Boga, bardziej mnie samego. "Czy ja w ogóle jeszcze wierzę?" Nie "czy Bóg jest", ale "Bóg jest, ale ja chyba już w Niego nie wierzę". To te myśli najbardziej bolą. Zwątpienia dotyczące prawd wiary są do przyjęcia, bo można je jakoś przeskoczyć: "mój rozum jest za mały, i tak wszystkiego nie pojmiemy, Boga się nie da zrozumieć bo byłbym Mu równy". One jakby nie dotyczą mnie samego. A pytanie "czy ja wierzę" dotyczy wprost mnie i trudno je przesunąć, żeby pójść dalej. Moje "dalej" przecież od tego zależy. Od tego czy wierzę, czy nie. To są strasznie bolesne chwile. To są chwile śmierci Jezusa na Krzyżu: "Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił" (Mt, 27,46).
Najbardziej bolesne wątpliwości. Ale równocześnie najprostsze jeśli chodzi o ich rozwiązanie. Rozum nigdy nie zrozumie jak Dziewica poczęła i urodziła Syna. Natomiast moja wiara w chwili niewiary zależy tylko ode mnie. Mam po prostu o tym teraz zdecydować. Swoją wolą. Uwierzyć nie tyle Bogu, co samemu sobie. Jeśli moje zwątpienie tak bardzo boli, to znaczy, że Bóg jest dla mnie bardzo ważny. Mój ból świadczy o tym, że wierzę w Boga i chcę wierzyć Bogu. Teraz decyzja: czy dalej chcę żyć z Bogiem? Jeśli chcę, to nic się w moim życiu nie zmieniło. Nic złego się nie dzieje. NIC.
Można to samo z innej strony. Jeśli wydaje Ci się, że jesteś już niewierzący, to zdecyduj, że od dziś żyjesz jak niewierzący. Potrafisz? Nie idziesz już nigdy do kościoła, do spowiedzi, do Komunii, nie przestrzegasz przykazań, nie modlisz się itd. Potrafisz tak żyć? Jestem pewna, że nie potrafisz. Owszem, można w takiej chwili więcej nagrzeszyć. Można sobie pozwolić na coś, czego wcześniej byś nie zrobił. Ale kiedy po takiej chwili poczujesz w sobie ogromną złość, że sobie na to pozwoliłeś, kiedy poczujesz ogromny wstyd, albo kiedy właśnie dobrze wiesz, że nie potrafisz być "praktykującym niewierzącym", to właśnie jest to dowód wiary. Własny dowód własnej wiary. Jeśli nie umiesz chcieć być praktykującym niewierzącym, to naprawdę jeszcze wierzysz. Jeśli wierzysz, to znaczy, że cały problem jest tylko w uczuciach. A uczucia mijają. Te też miną.
Ksiądz Twardowski (jak zwykle) pięknie o tym napisał: że Nieobecny jest, bo więcej boli.
"Bóg jest tak wielki że jest i Go nie ma
tak wszechmogący że potrafi nie być
więc nieobecność Jego też się zdarza
stąd czasem ciemno i serce się tłucze
poskomli nawet jak pies niecierpliwy
nawet wierzący nie wierzą po cichu
i chcą się żartem wymknąć ze wzruszenia
choć tak niedawno wierzyli na pamięć
że całe życie czeka się na chwilę
lecz Bóg tak wielki że Go czasem nie ma
mózg jak tulipan chyli się zmęczony
i myśli biegną wspólną pustą drogą
tak jak biedronki co się razem schodzą
by przed rozpaczą ukryć się na zimę
tylko milczenie trwa i gwiazdy w górze
i księżyc sprawiedliwy bo zupełnie nagi
a ważki tak znikome że już wszystko wiedzą
i liść ostatni brzęczy wprost z topoli
że Nieobecny jest
bo więcej boli"
|
|