Autor: Iza (---.neoplus.adsl.tpnet.pl)
Data: 2014-11-24 09:54
Daisy, czytając historię Twojego małżeństwa odnoszę wrażenie, jakbym czytała o moich rodzicach. Mieli wprawdzie o jedno dziecko mniej, za to inny kłopot w postaci długów. Reszta kubek w kubek tak samo. To historia bez happy endu, ale napiszę Ci ją, może będziesz w stanie wyciągnąć z niej mimo wszystko jakieś wnioski dla siebie i Twoje życie potoczy się inaczej.
Ona z miasta, z rodziny biednej i wielodzietnej, ale inteligenckiej i dbającej o staranne wychowanie dzieci; artystka. On - z rodziny rolników i to nie takich na poziomie, jak teraz bywają, tylko typu 'chłop małorolny'. Wprawdzie skończył studia i czarująco potrafił udawać ucywilizowanie (poezja, muzyka, inteligentne rozmowy itd.), ale mentalności wyniesionej z domu nie dało się wykorzenić. Pierwszy błąd: wybór takiego kandydata. Drugi: wyprowadzka 300 km od rodziców, do miasta męża. Trzeci: zamieszkanie przy rodzicach męża (najpierw w jednym domu, potem po przeciwnej stronie drogi). Czwarty błąd: zamieszkanie pod miastem - niby tylko 5 km, za to bez samochodu i komunikacji publicznej (autobus co 1,5 godziny), do tego później z małymi dziećmi, zwłaszcza zimą - to jak pieszo przez Saharę. Wyboru wtedy, na początku lat 80., nie było, bo nie było rynku najmu, trzeba było się budować na ziemi jej teściów, a do czasu budowy zamieszkać u nich w piwnicy.
Kłopoty zaczęły się szybko i z czasem tylko narastały. Etap 1 (0-5 lat po ślubie) brak poszanowania: pracy (co mama umyła podłogę, bo raczkowałam, to bracia ojca w gumiakach weszli), dorobku (wszystko służyło do wszystkiego i nie było odkładane na miejsce, więc jak zdobyła prodiż - bo w latach 80. wszystko się zdobywało i załatwiało - to kury z niego jadły, a jak zdobyła wiadro, to ktoś zostawił na środku podwórka i dziadek traktorem rozjechał). Nieukrywany brak poszanowania dla odrębności nowej rodziny (rządzenie synem) i dla potrzeb wyższych niż pełny brzuch (jawna pogarda dla fanaberii typu spacer z dzieckiem w mieście - po co, skoro może się bawić z kurami, a synowa by w tym czasie w gospodarstwie pomogła... a, nie pomoże, bo krowy się boi, głupia, to niech jedzie).
Po powrocie do pracy (praca w mieście) - ciągle w stresie i ciągle w biegu na autobus. Po czterech latach drugie dziecko, powrót do pracy po 4 miesiącach macierzyńskiego (tyle tylko było). Jedno dziecko do niani (cudem znalezionej za darmo), drugie do przedszkola, wieczny bieg i płacz z nerwów, że nie zdąży i czy nie zapomniała czegoś kupić, bo sklepu na wsi brak. Pieniędzy ciągle za mało, bo obie prace słabo płatne, a tu jeszcze budowa. Ojciec po pracy etatowej dorabiał, czym się dało: hodowlą lisów, handlem w weekendy w Mińsku na Białorusi i w Berlinie, uprawą truskawek. Dom budował w większości sam, więc czasu już na nic nie starczało.
Lata 5-10 po ślubie: gdy dom już stał, ciągle pochłaniał pieniądze. Mama wielokrotnie prosiła o wyprowadzkę do miasta, ojciec się nie zgadzał. Dzieci podrosły do wieku szkolnego, mama uparła się na szkołę w mieście, w której uczyła, ze względu na dramatycznie niski poziom wiejskiej podstawówki (rodzina męża: "a po co, wszyscy ją skończyliśmy, wszystkie pozostałe dzieci w rodzinie tam się uczą i czy czegoś nam brakuje?"). Ponadto uparła się na szkołę muzyczną (sama jest muzykiem, podobnie jak dziadek, do szkoły muzycznej chodziły również wszyscy moi kuzyni) i języki. Znowu wiecznie nerwy i wiecznie w rozjazdach, zwłaszcza przy dodatkowych obowiązkach typu spotkania przygotowawcze do Pierwszej Komunii, obowiązkowe pierwsze piątki itp. Dom praktycznie stał pusty. Ale trzeba go było wykańczać, bo wprowadziliśmy się do budynku, w którym wykończone były dwa pokoje, kuchnia i łazienka. Ojciec odszedł z pracy, nie widząc możliwości rozwoju, i założył własną firmę. Pierwszych 5 lat nie było pieniędzy, bo firma na rozruchu. Drugich 5 lat nie było pieniędzy, bo w rolnictwie (firma handlująca z rolnikami) pory roku brzmią: za zimno, za ciepło, za sucho i za mokro. Jak zbiory małe, to pieniędzy klienci nie mają, bo nie ma czego sprzedawać, a jak obrodziło, to klęska urodzaju, świńska górka, skup poniżej kosztów produkcji. Poza tym musieli się dostosowywać do norm unijnych, co również kosztuje, a dopłąt jeszcze nie było (teraz historie o biednych rolnikach brzmią jak bajki, ale na Pomorzu w latach 80. i 90. wieś naprawdę była biedna). W konsekwencji wieczne awantury o pieniądze. Matka ojcu krzyczała, że nie liczy się z żadnymi potrzebami rodziny, i to był fakt - pieniądze dzielił na zainwestowane i zmarnotrawione. Ojciec matce - że jest w stanie wydać każdą ilość pieniędzy - i to również był fakt; nie dlatego, że była rozrzutna, ale dlatego, że utrzymanie domu i dwójki dorastających dzieci kosztuje. Awantury często kończyły się słowami "jak ci się nie podoba, to się wyprowadź, to mój dom" (choć notarialnie był obojga).
Ojciec pracował od świtu do nocy, przynosił do domu 1000 zł - reszta zostawała w firmie "na obrót", ale z powodu wysokich dochodów na papierze nie przysługiwało nam nic, nawet nie załapałam się na studiach na akademik. Firma wymagała coraz większych pieniędzy, więc brane były kredyty pod zastaw domu - wymuszone przez ojca awanturami na ulicy i w miejscu pracy oraz zastraszaniem samobójstwem ("nie będę wyrobnikiem" - to jego opinia o pracy u kogoś). Mama również pracowała bardzo dużo i osiągnęła wszystko, co w jej zawodzie jest do osiągnięcia; jest ekspertem na skalę krajową. Stanęło na tym, że wyśmiewana przez ojca budżetowa pensyjka mojej mamy przez większość trwania małżeństwa była podstawą naszego utrzymania.
Awantury były również o trzecie dziecko, bo ojciec koniecznie chciał mieć syna. Mama się kategorycznie nie zgadzała, bo nie było na to ani pieniędzy, ani siły. Przestali ze sobą sypiać.
Po 10 latach okazało się, że pieniędzy nie ma również dlatego, że wspólnik kradnie, przy czym widzieli to wszyscy, poza ojcem. Jak zamontował podsłuch i się połapał, to już brakowało kilkuset tysięcy. Ostatecznie, po 27 latach od ślubu, małżeństwo moich rodziców rozpadło się. Mama została sama z długami, ojciec wyprowadził się. Po pół roku od wyprowadzki okazało się, że przygruchał sobie dziewczynę w moim wieku, z czwórką dzieci. Prostą, mentalnie taką jak on. Zaszła z nim w ciążę z piątym dzieckiem (obecnie 4-letnia dziewczynka) oraz, jak się wczoraj dowiedziałam, kilka miesięcy temu również z szóstym. Mieszkają wszyscy w jednym służbowym pokoju przy fermie drobiu, gdzie ojciec znalazł zatrudnienie. Nie utrzymujemy żadnych kontaktów.
Wniosek? Człowiek ze wsi wyjedzie. Wieś z człowieka - nigdy.
Obecnie w domu mieszka tylko mama - przy rozwodzie dom został przydzielony jej, część ojca poszła na spłatę długów (w sumie przepuścił jakiś 1 mln zł na swoje biznesy). Tym niemniej, dom nadal jest zadłużony na 200 000. Jest sama, dowiadywała się o możliwość stwierdzenia nieważności małżeństwa, ale w kancelarii prawa kanonicznego ją wyśmiali - nikt nie uwierzy w ukryte przedślubne wady po tylu latach, poza tym świadkowie, którzy wiedzieli przed ślubem, że z ojcem jest coś nie tak (fantasta), umarli. Za 10 lat mama będzie miała 70 lat, zapewne będzie już wymagała opieki, więc wezmę ją do siebie, a dom sprzedamy, o ile ktokolwiek będzie chciał kupić taki nienowoczesny dom pod niewielkim miastem na wyludniającym się Pomorzu. Nieraz zachodzę w głowę, jak by się potoczyły losy mojej rodziny, gdybyśmy się jednak wyprowadzili do miasta. Może skończyłoby się samo, bo awantury byłyby o ciasnotę?
Nie wiem, co Ci poradzić. Może pokaż ten wpis mężowi?
|
|