Autor: Bogumiła z Krakowa (---.neoplus.adsl.tpnet.pl)
Data: 2016-05-08 11:40
Skoro wszyscy (wprawdzie widzę, że nieskutecznie, ale przyczyna jest z Twojej strony) dają różne swoje propozycje rozwiązania problemu, to się jeszcze raz odezwę i dam również swoją:
W każdą niedzielę idź do kościoła.
Nie, nie żartuję. Wiem, napisałaś: "Przestałam chodzić do kościoła bo... mam kryzys, to po pierwsze. Po drugie ujmijmy to 'kwestie organizacyjne'. "
W pierwsze wierzę połowicznie. Zdanie to sugeruje, że masz kryzys wiary, ale ja uważam, że masz "kryzys życia" a nie wiary i do kościoła powinnaś chodzić. W drugie, czyli "kwestie organizacyjne" wierzyłam po pierwszym poście, po następnych już nie wierzę. Tu wystarczy tylko chcieć, nic więcej.
Rozumiem, że ta propozycja może Ci się wydawać głupawą, skoro Ty masz inne ogromne problemy z którymi sobie nie radzisz. Msza niedzielna przecież nic nie rozwiązuje, tak pewnie myślisz. Nic to nie zmieni, więc po co się przełamywać.
Już tłumaczę.
1. Jesteś nadal wierząca i wiesz, że powinnaś chodzić na mszę. Kiedy człowiek ma "doła" to mu się oczywiście nic nie chce. Ale choć ma doła, to jeśli nie wypełnia swoich obowiązków - ma jeszcze większego doła. Ma wyrzuty sumienia, które sprawiają, że ma siebie dość, a przez to ma coraz mniej siły żeby o siebie walczyć.
Nie wiem czy masz prawdziwą depresję (chorobę). Mam wrażenie, że jeszcze nie, skoro chce Ci się pisać w internecie, zaprzeczać nam, udowadniać coś. Lekarz Ci na pewno potrzebny, ale wydaje mi się, że jeszcze być potrafiła sama coś z sobą zrobić, gdybyś się wzięła w garść. (Jeśli uważasz że jest inaczej, to rzuć wszystko i idź do lekarza, bo siebie zabijasz). Na razie uważasz, że to życie Cię unieszczęśliwia. Jeszcze wierzysz w swoją wartość ("potrafiłabym być kimś, gdyby..."). Ale kiedy człowiek zaczyna zawalać obowiązki, to wcześniej czy później zaczyna mieć dość nie tylko życia, ale i siebie. A wtedy spada w dół z coraz większą prędkością i nie umie tego zahamować. Nie chodzi mi o "staczanie się w grzechy". Chodzi mi o depresję. Jesteś na granicy wytrzymałości. Jeśli teraz nie zawalczysz o siebie, to za chwilę już przestaniesz walczyć.
Wierzę, że obowiązki wobec innych jeszcze wykonujesz dobrze. Jeszcze starcza sił. Ale obowiązki wobec siebie są tak samo ważne, jeśli nie ważniejsze. Zrozum, że kiedy wpadniesz w prawdziwą depresję, to ani w polu nie zrobisz nic, ani wokół taty nie zrobisz nic, bo przyjdzie dzień, kiedy nie będziesz miała siły wstać, a wszyscy obok Ciebie powiedzą, że jesteś leniem, bo przecież nic Ci nie jest ("to przecież tata jest chory, a nie Ty"). Do takiego stanu zmierzasz.
Dlatego proponuję zacząć od tego, co NA PEWNO potrafisz. Idź w niedzielę do kościoła.
2. Rozumiem, że możesz już nie umieć się modlić, skoro tak długo tego nie robiłaś. Dlatego nie namawiam do żadnych Nowenn Pompejańskich, czy podejmowania innych długich modlitw, bo tylko wpadniesz w kolejne niewypełnione obowiązki i większego "doła". Powiedziałabym nawet: podczas powrotu do Boga nie przejmuj się na początek modlitwami ani w domu ani w kościele. Przecież Pan Bóg wie, że masz dość obowiązków. Na początek tylko idź w niedzielę do kościoła. To JEST okazanie Bogu swojej miłości do Niego. Oczywiście, że dla człowieka dowodem miłości do Boga są zazwyczaj akcje modlitewne: rozważania, odkryta nowa myśl, wzruszenia, nowe treści biblijne, adoracja, przepraszanie, prośba, dziękczynienie... Ale od Ciebie nikt tego nie wymaga, bo wiem, że jesteś na to zbyt zmęczona. Nie tyle fizycznie, co psychicznie. Tak samo jak nie wierzę, żebyś w tej chwili potrafiła zakończyć studia, zrobić prawo jazdy itp. I nie chodzi mi o czas, tylko o energię.
Dlatego na razie nie przejmuj się modlitwą znaną z dzieciństwa czy wypracowaną dla siebie parę lat temu. Człowiek ma się modlić tak jak może, a nie tak jak nie może. Jest w Tobie "pustka modlitewna"? Trudno. Taki masz czas. Ale idź na mszę, bo to potrafisz. Że nic się tam w Tobie nie dzieje? Ale przecież nic się nie musi dziać. Słuchaj, odpowiadaj. Myśli uciekają? A niech uciekają, przecież mają do czego uciekać. Tymi sprawami zajmiesz się za kilka lat. Na razie tylko idź na mszę.
3. Może uważasz, że to nie ma sensu, bo nie czujesz żadnej więzi z Bogiem, a trudno się przełamywać dla Kogoś, kto jest Ci w tej chwili kompletnie obojętny. Pewnie trudno. Ale ewangeliczny syn marnotrawny nie wracał do Ojca z miłości, tylko dlatego, że był głodny. A Ojciec i tak przygarnął go do serca. Jeśli jeszcze dzisiaj nie umiesz iść do kościoła dla Boga - to idź dla siebie. Idź, bo jesteś głodna. To wszystko o czym piszesz, to Twój głód.
Co Tobie (dla Ciebie) może dać TERAZ chodzenie do kościoła, kiedy jesteś taka "modlitewnie pusta"? Pomyśl.
"Chciałabym wstać rano, ubrać się i wiedzieć po co żyję - wyjść z domu".
- Właśnie w niedzielę masz po co wstać. Mniej pracujesz. Nie wiem jakie masz gospodarstwo, bo dzisiaj rzadko gdzie istnieje "stare" gospodarstwo, gdzie jest cały żywy inwentarz: krowy, kury, gęsi, świnie, króliki. Skąd nie można wyjechać na cały dzień, a w niedzielę rano trzeba wstać i wziąć się do roboty jak co dzień.
O ile chyba wszędzie są jeszcze wszystkie warzywa, sad, to już nie wszędzie jest pole za zbożem do obrobienia (nawożenie, sianie, kośba, młocka, młyn). Ale w niedzielę zawsze robi się trochę mniej. Ludzie kiedyś pracowali ręcznie, mieli wielkie gospodarstwa, ale do kościoła w niedzielę zawsze szli. Chyba że proboszcz dał dyspensę: "będzie wielka burza, nie idźcie do kościoła tylko bierzcie konie i szybko w pole, bo wam się zboże zniszczy i nie będzie co jeść" (tak było u mojej cioci w dawnych czasach). U Ciebie może być tak, że dzisiaj ojciec czuje się gorzej i wymaga większej troski - więc i wyjście do kościoła może się czasem nie udać. Ale gdy wszystko jest normalnie, to się da. W niedzielę masz po co wstać: musisz iść do kościoła.
- Właśnie w niedzielę masz powód, żeby się ubrać. Nie chcę przez to powiedzieć, że przez cały tydzień chodzisz po domu brudna i śmierdząca. Ale jestem pewna, że jesteś "byle jaka". Bo ani dla kogo się ubierać, ani po co, ani sensu nie ma. A idąc do kościoła - będziesz musiała wyjąć tę sukienkę czy buty, w których nie idziesz w pole. Przewietrzysz ubrania zanim mole je zjedzą. Popatrzysz w lustro, może się ładniej uczeszesz, może podmalujesz, zrobisz co tam Cię cieszy. Przez chwilę znów poczujesz się kobietą, zadbasz o siebie. Już samo to przynosi chwilową radość.
- W niedzielę masz po co wyjść z domu. Rozumiem, że na codzienne spacery donikąd nie masz ochoty, bo powietrza świeżego na co dzień przy robocie aż nadto, a nie każdy potrafi chodzić bez celu, i to jeszcze bardzo zmęczony. Ale w niedzielę Twoje wyjście ma konkretny cel: msza święta. Niechby to był teraz tylko obowiązek. Ale on Cię mobilizuje do normalnego życia choćby tylko w niedzielę rano, ale zawsze coś. Idziesz na obowiązkowy spacer. Wreszcie wyprostowana, a nie pochylona nad ojcem, polem czy zwierzętami. Mam nadzieję, że do kościoła masz przynajmniej ze 2 kilometry, bo szkoda byłoby dnia. Zobaczysz, które drzewo złamała wichura i nową dziurę w moście. Zobaczysz wiosnę, przy której nie musisz nic robić, a i tak przyszła.
- W niedzielę spotkasz się z ludźmi. Nie lekceważ tego. Rozumiem, że najbliższych koleżanek nie ma i kuzynek też. Ale są ich rodzice, Twoi znajomi z sąsiedztwa, ludzie których znasz. Ty stajesz się dzikusem, bo brakuje Ci zwyczajnych rozmów. Nie masz o czym gadać? A poskarż się, że ciągle w domu, że z tatą nie jest lepiej. Wypowiedz te swoje bóle, z którymi jesteś na co dzień. Potrzebujesz tego. Wyrzuć to z siebie, to będzie Ci lżej. Z kolei inni też potrzebują powiedzieć co się u nich zmieniło (albo nie zmieniło). Nie zamykaj się na siebie, posłuchaj bólu innych. Nawet jeśli jest dużo mniejszy od Twojego, no to co z tego? Ich to też boli. Bądź człowiekiem. Czasem wystarczy sama rozmowa, żeby było łatwiej i żeby sił nabrać. A czasem w zwykłej rozmowie coś się może rozwiązać. A może jakiejś sąsiadce brakuje pieniędzy i bardzo chętnie przyszłaby raz w tygodniu pomóc w gospodarstwie albo przy ojcu, za parę groszy, które masz? A może przyniosłaby raz w tygodniu obiad dla was, a przy okazji by pogadała z mamą i tatą? Po latach życia w tylko swoim kręgu wszyscy wydają się obcy. Ale na pewno z niektórymi byliście kiedyś bliżej. Może dowiedziałabyś się, że ktoś jedzie w przyszłym tygodniu do miasta i zabrałby Cię do samochodu (do lekarza)? A może ktoś chętnie zrobi zakupy, bo dla niego noszenie ich w plecaku czy wożenie na rowerze nie jest niczym nowym i robi to cale życie? Jeśli Ty nie wyjdziesz do ludzi, to i ludzie do Ciebie nie przyjdą i nie pomogą. A ludzie bez tytułu magistra czy choćby inżyniera, często potrafią znaleźć pomysł na poprawę codziennego życia. Dopóki nie wypowiemy swoich uczuć, to ludzie ich nie znają.
Piszesz, że ksiądz gada do innych. O grzechach ojca po spowiedzi na pewno nie gada. A gada o was, bo się martwi. Przede wszystkim tym, że nie chodzicie do kościoła, że zamknęliście się w swoim gospodarstwie i nie umiecie wyjść do innych. A może i z nim trzeba czasem pogadać? A choćby o tym, żeby częściej przyszedł, żeby troszkę z rodzicami dłużej posiedział. Powiedziałaś mu to kiedyś? Zaprosiłaś do ojca poza świętami? Przecież nie przyjdzie, jak nie zaprosicie. Nie posiedzi. Zaprosiłaś kiedyś sąsiadkę ma herbatę do rodziców? Ale na to potrzeba się z ludźmi systematycznie spotykać. Dlaczego muszą to być od razu ludzie mieszkający 50 km od Ciebie? Dlaczego brat potrafi przejeżdżać 500 km żeby zrobić zakupy rodzicom, a Ty nie potrafisz zmobilizować się, żeby iść do kościoła czy z plecakiem na zakupy? A czy rodzice w ogóle wiedzą jak bolesne są w Tobie uczucia? Czy rozmawiasz z nimi o swoich potrzebach i pragnieniach? Jak to przyjmują? Trzeba to ciągle artykułować, to może i do nich dotrze, że trzeba znaleźć inne rozwiązanie. Oczywiście rozmawiać, a nie awanturować się o to. Rodzice całe życie żyli z gospodarki, mają prawo nie czuć, że tego nie wytrzymujesz. Rozmowy trzeba się nauczyć, a czasem łatwiej właśnie zacząć od obcych. Nie urazisz ich tak łatwo, bo nie są zaangażowani emocjonalnie. Nie poczują się odrzuceni. A chyba nic złego, że ludzie poznają Twoje problemy i uczucia? Na przykład gadają z księdzem. Może kiedyś ksiądz z kolei pogada z Twoimi rodzicami? Kto wie, skąd nadejdzie pomoc?
Oczywiście, możesz znowu to podsumować, że nic nie rozumiemy. Ale jeśli z góry tak zakładasz, to po co napisałaś tutaj? A jeśli jednak uważasz, że ktoś z nas mógłby coś podpowiedzieć, to nie złość się na nas. Nigdy, w żadnym wątku nie są idealne wszystkie odpowiedzi. Nikt nie znajduje się w Twojej sytuacji i nie ma Twoich uczuć. Ale to nie znaczy, że nic nie rozumiemy. Nie zakładaj, że nic nie wiemy. Wielu z nas ma doświadczenia i w pracy na gospodarstwie (także wtedy, gdy wszystko robiło się w polu końmi, a nawet krowami bo konia nie było), wielu z nas ma doświadczenia opieki nad chorym (a także umierającym), wielu z nas miało depresję. Więc choć Ci nie wszystkie odpowiedzi pasują, nie odrzucaj wszystkiego. Wyszukaj, która z odpowiedzi jest Ci najbliższa, wybierz to co jest najbliższe Twojej sytuacji. I zacznij coś robić.
"Mam myśli samobójcze ale brakuje mi odwagi."
Pominę w tej chwili fakt, że samobójstwo nie jest odwagą tylko właśnie tchórzostwem. Ucieczką przed życie. Ale Ty chyba naprawdę nie zdajesz sobie sprawy, że trwanie w tym stanie w jakim jesteś - też jest samobójstwem, tyle że powolnym. Podobnie jak np. alkoholizm. Może Cię doprowadzić do śmierci, bo taka jest depresja. Nawet jeśli to dopiero początki, to ona się szybko pogłębia.
Zrób coś ze sobą. Ale nigdy nie wierz w to, że jak nie dokończysz studiów to zmarnujesz sobie życie. Że jak teraz nie pójdziesz do pracy to zmarnujesz życie. Że jak teraz nie znajdziesz męża to życie przegrałaś. Że jak będziesz pracować na gospodarce, zajmować się ojcem, to jesteś gorszego gatunku, nieudacznikiem itd. Możesz zostać świętą robiąc to, co robisz. Mam nadzieję, że ludzi żyjących na wsi nie uważasz za gorszych. Bo nie są gorsi, po prostu to jest ich życie. To mogą być ludzie szczęśliwi tak samo jak lekarze, księża, inżynierowie. I tak samo nieszczęśliwi jak oni. Chodzi o to, że Ty nie potrafisz tak żyć i właśnie dlatego musisz to (choćby chwilowo) zmienić, bo inaczej będziesz o wszystkie swoje nieszczęścia oskarżać rodziców. A oni na to nie zasłużyli. Chcesz żyć inaczej, to żyj inaczej. Jak dziewczyna idzie do zakonu, to też się często rodzicom nie podoba. Jej mąż też się często nie podoba. I żadna matka nie chce, żeby córka wyjechała za granicę. Ale ludzie tak żyją, bo to jest ich życie. Muszą je sami przeżyć. Jak chcesz coś zmienić, to zmień teraz, kiedy Twoja matka jeszcze chodzi i ma siłę opiekować się ojcem. Oczywiście, że musisz pomóc. Musisz myśleć o rodzicach. Ale z bratem możecie się złożyć na opiekunkę, albo tylko do opieki nad chorym, albo do pracy w polu. Rodzicom może się to nie podobać, ale muszą się pogodzić - tak samo jak teraz Ty się z tym godzisz. Rzadko kiedy jest tak, że wszyscy są szczęśliwi. Teraz też nie wszyscy są szczęśliwi. A jak nie wyjdziesz z depresji, to jeszcze i Tobą trzeba będzie się zajmować. Musisz żyć swoim życiem, a rodzicom pomóc najlepiej jak to potrafisz zrobić. Wynająć część ziemi za pieniądze albo "dziesięcinę", zostawić tylko cztery kury na swoje jajka. Pomagać finansowo i przyjeżdżać w odwiedziny tak samo jak brat. (Podziwiam go że tak często przyjeżdża z tak daleka). Nieważne jakie życie wybierzesz, ważne żeby było Twoje. Inaczej nie potrafisz być szczęśliwa ani na wsi, ani w mieście. Ani jako rolnik, ani jako inżynier. Natomiast cokolwiek wybierzesz, zawsze musisz pamiętać, że życie nie jest dokładnie takie jakie sobie wymarzymy. Zawsze będzie w zestawie coś, czego nie chcemy. Zawsze. Z tym się trzeba pogodzić.
|
|