Autor: Tomek (---.centertel.pl)
Data: 2017-11-15 05:54
Naprawdę jestem sobą przerażony. Nie wiem, czy to jakiś defekt mózgu, braki wynikające z dzieciństwa, kombinacja jednego z drugim, opętanie jakieś (tak, nawet to brałem pod uwagę) czy co?
Nie umiem współczuć i wiem, że mnie to mocno jako chrześcijanina przekreśla. No nie umiem. Empatię mam na poziomie wiewiórki rozwiniętą. Wokół nie czasem zdarzają się nieszczęścia - a to dziecko szwagierki zachoruje poważnie, a to szwagier ostatnio w szpitalu leży i wykryto u niego bardzo niepokojące rzeczy, a ja... Jakbym przez szybę na wszystko patrzył, jakby mnie to jakoś zupełnie nie dotyczyło. Co gorsza, pierwszą myślą w takich sytuacjach jest zawsze myśl: "Ciekawe, co jeszcze gorszego mogło im się przytrafić?" Załamuje mnie to. Dyscyplinuję swoje myśli, uczucia, ale to niemal zawsze wypływa jako pierwsze.
A najgorsze jest to, że przecież to rodzina (choć od strony żony) i ja lubię tych ludzi, a przynajmniej nie nie lubię.
Jestem w stanie modlić się za ich zdrowie, powodzenie, wyjście z kłopotów. Chętnie pomagam. Jednak nie podpowiada mi tego "serce", ale rozum, który stoi na straży tego, bym nie stał się potworem.
Ja wiem, że jako facet mam pewnie grubszą skórę i mniejszą inteligencję emocjonalną, ale bez przesady. U mnie dopiero na poziomie głębszej refleksji pojawia się współodczuwanie, weselenie się z wesołymi, a smucenie się ze smutnymi.
I to mnie dobija, bo ja od lat (całych dziesięcioleci) nie wiem, co z ty fantem zrobić...
|
|