Autor: Bogumiła (---.internetdsl.tpnet.pl)
Data: 2007-10-08 12:13
Zrozumiałam, że Aneczka pyta o "kobiecą przyjaźń", która jest bardzo charakterystyczna, różna w swojej formie od przyjaźni męsko-damskiej i męsko-męskiej. Pytała o "potrzebę kobiecego serca". O "przyjaciółki". Przyjaźń jest potrzebą każdego serca, nie tylko kobiety. Przyjaźnie "męskie" jednak nie potrzebują ani tyle czasu, ani tylu słów, ani tylu zwierzeń, szczególnie "wstecz". Powiedziałabym też, choć wiem, że nie każdemu się to spodoba, że męskie przyjaźnie są mniej "zaborcze", mniej "osaczające" (nie myślę oczywiście tutaj o czymś grzesznym). Dają większą wolność. Takie jest moje doświadczenie, twoje Inka może być inne. (Jesteś na tyle inteligentna, że nie muszę chyba tłumaczyć, że zawsze i we wszystkim zdarzają się wyjątki?). Pisząc potem o przyjaźni w Bogu, myślałam właśnie o czymś bliższym "męskiej" przyjaźni niż "kobiecej".
Natomiast o samej przyjaźni, każdej, nie tylko "kobiecej" (choć to nie na temat w tym wątku, ale jako odpowiedż na post Inki).
Też uważam, że przyjaźń to jak miłość. Ale nie ta zwykła miłość bliźniego, do której jestem zobowiązana przez przykazanie. Nikt, nawet Bóg, nie może mnie zmuszać do przyjaźni, to jest mój wybór. Raczej jest o wiele bliższa miłości oblubieńczej. To wzajemny wybór kogoś, przed którym chcę się otworzyć bardziej, inaczej niż przed pozostałymi ludźmi. Wzajemny, nie jednostronny. Mogę pragnąć, by ktoś został moim przyjacielem, ale ktoś może tego nie chcieć, i ma święte prawo odrzucić moją propozycję. On nie chce mnie za przyjaciela, tak jak ktoś nie chce mnie za żonę. Nie dlatego, że jestem zła, ale dlatego, że ma inne potrzeby, albo że z powodu moich cech (?) nie jest się w stanie otworzyć przede mną, może nie czuje się bezpieczny przy mnie, a przyjaźń i miłość oblubieńcza musi się czuć bezpieczna. Ponieważ przyjaźń (w przeciwieństwie do zwykłej miłości bliźniego) zakłada dużą porcję uczuć - odrzucenie mojej przyjaźni jest bardzo bolesne, prawie tak jak odrzucenie mojej miłości. Ale, jak pisałam, do przyjaźni nie można zmusić. Można płakać, ale nie można mieć pretensji. Przyjaźń musi być w wolności, a nie pod przymusem. Jest wyborem.
Nie wierzę w tłum przyjaciół. Nie wierzę, że można być przyjacielem wszystkich. To są najwyżej bardzo bliscy ludzie. Piszesz Inka "Przyjaźń, która nie wymaga od nas poświęcenia czasu i myśli, albo nie angażująca nas emocjonalnie, nie istnieje." No i dlatego nie można mieć wielu prawdziwych przyjaciół. Przyjaźń jest zatrzymaniem się przy kimś na długo, choć chciałabym napisać - na zawsze. Im więcej przyjaciół, tym mniej czasu dla każdego z nich. Gdybyśmy mieli - jak zakładasz - każdego kochać = mieć za przyjaciela, skąd wziąć czas na poznanie go, wysłuchanie, przebywanie z nim? To absurd. Moje osobiste doświadczenia wyraźnie to mówią. Pomimo najlepszych chęci, nie jestem w stanie być nawet nie dla wszystkich, ale dla wielu, osobą szczególnie bliską, że o przyjaźni nie wspomnę. Mogę pomóc każdemu napotkanemu, bo znalazłam się "obok", na tej samej ulicy czy stronie internetowej. Mogę tych wszystkich ludzi "zabierać" ze sobą na modlitwę. Ale nie mogę każdemu z nich poświecić więcej czasu, bo go nie mam. Nawet gdy będę na emeryturze, nie będę w stanie być dla wszystkich, których poznałam. Nie mówiąc już o możliwościach psychicznych. Nie mówiąc o tym, że oprócz zajmowania się przyjaciółmi czy bliskimi, coś jeszcze w życiu trzeba robić. Pomijam nawet rzecz zupełnie inną: przyjaźń zakłada nie tylko słuchanie, ale też otwieranie się przed drugim. Przekazywanie tego, czego innym dookoła się nie mówi. Czy normalne by było mówić o tym, co we mnie się dzieje, wszystkim dookoła? Piszesz, że przyjaźń to "empatia i towarzyszenie przyjacielowi w tym, co przeżywa". Ale żeby mi ktoś "towarzyszył i współ-czuł" - muszę mu o "tym" powiedzieć. Muszę kogoś wysłuchać. Czas, czas, czas. I ograniczone możliwości emocjonalne.
Dlatego przykazanie miłości nie jest dla mnie wzorem dla przyjaciół, ale dla każdej miłości. W ten sposób powinnam uczyć się kochać każdego. A przyjaciół się wybiera. Zauważ Inka, że w Twojej wypowiedzi kryje się błąd. Piszesz: "Przykazanie nowe daję wam byście się wzajemnie miłowali"? Dla mnie słowo "przykazanie" jest imperatywem." No i ze św. Pawła o miłości, że "1 Kor 13,1-2. Czy św. Paweł pisząc te słowa kierował się jedynie pięknem słów bez znaczenia? Przecież to nie poezja tylko nauczanie."
Całkowicie się z Tobą zgadzam, to jest przykazanie i mam się tego uczyć (choć nie starczy mi na to życia, nigdy nie będę umiała kochać doskonale). Ale powiedz: jeśli rozumiesz to zdanie jako nakaz przyjaźni wobec wszystkich (tak wynika z kontekstu, zakładasz że przyjaźń = miłość bliźniego), to po kiego licha Jezus mówi: miłujcie nieprzyjaciół? Jak można przyjaźnić się z nieprzyjaciółmi? Jezus żąda od nas rzeczy wewnętrznie sprzecznych? Nie. Bo przyjaźń dotyczy garstki. A miłość bliźniego ma objąć wszystkich. Przyjaźń to więź także emocjonalna. Miłość bliźniego niekoniecznie. Albo też, ale emocje niekoniecznie muszą być takie jak w przyjaźni. Kochać mam także tego, którego nie lubię, który mnie nie lubi, który mnie skrzywdził, który mnie niszczy, który na co dzień okazuje mi swoją niechęć. Kochać mam alkoholika, złodzieja, zbrodniarza. Czy muszę się z nimi przyjaźnić? Jezus i św. Paweł mówią o miłości, która powinna objąć cały świat, przyjaźń natomiast jest wybiórcza.
"Nie mogę sobie wyobrazić by Bóg chciał byśmy wyrzekali się dla Niego ziemskich przyjaźni." Cóż. Jeśli rozumiesz to jako niechęć Boga wobec ludzkich przyjaźni, to masz rację. Przecież i Jezus miał przyjaciół (wcale nie tak wielu! a kochał wszystkich). Czy jednak o tym pisałam? Czy Bóg np. z niechęcią patrzy na ludzką miłość, tę męsko-damską, wyłączną? Przecież sam powiedział: "opuści człowiek matkę i ojca", "bądźcie płodni i rozmnażajcie się". A przecież od niektórych bierze więcej. Nie "żąda". Ale prosi, proponuje. Wtedy jest się bardziej dyspozycyjnym. Jest się bardziej dla Boga i bardziej dla wszystkich. W sensie możliwości, bo praktyka zależy od człowieka, można ten czas i wolność zmarnować. Czy myślisz, że od niektórych Bóg nie może "wymagać" wolności także od przyjaźni? Wymagać w sensie propozycji, prośby. Nie mów mi, że skoro Jezus miał przyjaciół, to tak musi być. Jezus nie miał żony i tak nie musi być. Nic nie "musi być" dla wszystkich (nie mówię o np. zakazie grzechu). Ale to, że nie rozumiemy czyjejś drogi do Boga, nie znaczy, że takiej drogi nie ma. Prawie każdy święty jest jakimś "dziwakiem", bo jest jedyny w swoim rodzaju. Jest sobą, a nie powieleniem kogoś. Nie żył jak wszyscy, ale "dogadał się" z Bogiem, że tak a nie inaczej będzie żył. Od niektórych może Bóg oczekiwać (bolesnej) wolności od przyjaźni na przykład po to, żeby swoim życiem, zrozumieniem i modlitwą towarzyszyli tym, którzy nie mają przyjaciół. Jest tak wielu ludzi, którzy nie mają przyjaciół, choć tego pragną. Z różnych względów. Okaleczeń emocjonalnych, chorób, zdarzeń losowych. Czasem przez długi czas, bywa że zawsze. To tylko przykład. Powodów może być wiele. To są często tajemnice między Bogiem a człowiekiem. Zresztą każde powołanie jest tajemnicą. A heroizm nie jest dla wszystkich, ale jest dla ludzi.
"Jednak ofiarowanie nie oznacza wyrzeczenia się czegoś." Niestety, czasem ofiarowanie oznacza wyrzeczenie się czegoś. Dobrze o tym wiesz. Czasem jako coś więcej (jak wyżej), a czasem jako konieczność, gdy to co obiektywnie piękne, może być dla kogoś przeszkodą w drodze do Boga. Zbyt wielkie przywiązanie, niebezpieczne, uzależnienie od kogoś, zatrzymywanie kogoś dla siebie. Coś nie musi być grzechem, ale może być niebezpieczeństwem grzechu. Można się więc wyrzekać czegoś i z hojności serca, i z rozumienia własnej ludzkiej słabości. Jedno i drugie dla Boga.
"A oparcie na Bogu w trudnych chwilach nie wyklucza oparcia na człowieku." Czy ja mówię o KONIECZNOŚCI zrezygnowania z oparcia się o człowieka? Przecież to piękne, gdy mamy się na kim oprzeć. Ale czy nie jest piękne, zrezygnowanie z tego, co piękne, dla samego Boga? Mamy Mu przynosić tylko to, co złe? Jak wielkiej trzeba wiary, żeby zrezygnować z ludzkiego ramienia, i zaryzykować rzucenie się w ramiona Boga? Zeby pokonać strach: "a jeśli Go nie ma to co? to moje życie przestaje mieć sens." Teoretycznie życie każdego kapłana jest podobne. Rezygnacja z tego, do czego każdy człowiek jest w jakiś sposób stworzony. Do miłości oblubieńczej. Podstawową formą życia człowieka jest małżeństwo, rodzina. Takie mamy pragnienia, wpisane w każde serce. Każdy z nich, kapłanów, może pomyśleć: "a jeśli Go nie ma to co? to moje życie przestaje mieć sens." A jednak rzucili się w ramiona Boga. Co nie oznacza, że czasem to nie boli, może nawet cholernie boli. Bóg nic nie każe, ale czasem proponuje, by zrezygnować z oparcia się na człowieku. Pomijam, że przecież niejednokrotnie bywa tak, że z niczego nie zrezygnowaliśmy dobrowolnie, a i tak nie mamy się na kim oprzeć, oprócz Boga. Ileż to serc wyje do Boga z samotności...
Natomiast ze stwierdzeniem twoim: "jestem pewna, że [Maryja] miała przyjaciół" nie będę polemizować, bo napisałam w poprzednim poście: tak sobie gdybam, tak zresztą jak inni, bo cóż my możemy wiedzieć o uczuciach Maryi? Powiedz: inaczej myślę. Nie mów: to niemożliwe. To co nie jest dogmatem, możemy interpretować jak nam serce mówi. Przecież dobrze wiemy, że nawet każdy z nas, w różnym wieku i różnych sytuacjach, ten sam fragment Pisma Świętego interpretuje zupełnie inaczej. Bo Bóg mówi nie tylko stałym słowem Ewangelii, ale także przez sytuacje życiowe, i na modlitwie. Dlatego cenniejsze jest dla mnie dzielenie się tym co jest w nas, zwierzenie, a nie polemika. Skoro mnie jednak wywołałaś do tablicy, i publicznie, to - niechętnie i po dłuższym namyśle - odpisuję. Uprzedzam, że tylko raz.
Podziwiam wszystkich, którzy doczytali do końca. Chyba tylko grafomani piszą tak długie listy... :) Jeśli coś może się wydać miejscami niespójne, to sorry, ale dużą część po napisaniu wykreśliłam, a nie mam tyle samozaparcia, żeby to czytać jeszcze raz.
|
|