Autor: Katarzyna (---.9-3.cable.virginmedia.com)
Data: 2012-01-26 18:59
Witam was szanowni forowicze, chciałabym czymś z wami podzielić się, być może, jako że nie znamy się na co dzień, będziecie w stanie ocenić sytuację obiektywniej.
Otóż mam, jak zwykle to ze mną bywa, skomplikowany problem. Rzecz oczywiście dotyczy miłości, ale zahacza też o wiarę. Zacznę całą historię od poczatku.
Jestem dorosłą i dojrzałą już kobietą (co prawda młodą i jeszcze dużo we mnie głupoty i naiwności). Jestem z natury romantyczką i jak na romantyczkę przystało poszukuję w życiu tej jednej prawdziwej miłości. W życiu codziennym często spotykam się z kolegami, a że z pewnych przykrych względów wolę towarzystwo mężczyzn, aniżeli kobiet (żeby nie było, z dziewczynami jakimiś też spotkam się). Jednak moje relacje z mężczyznami ograniczam tylko do kumpelskich, nie mam z tym najmniejszego problemu. Jednak zaprzeczyć nie mogę, że są w życiu i tacy (kilku co prawda), których jak kumpli nigdy traktować nie będę i w zasadzie czuję, że po prostu nie mogę. Z tą garstką zaledwie relacje rożnie układały się, jednak uczucie do nich pozostało i chcę żeby pozostało, ze względu na tych kilka wspaniałych chwil. Jednakże w moim życiu pojawiła się kolejna taka osoba, o którą w zasadzie chodzi.
Nazwijmy go K. Znałam go od kilku lat. Zawsze uważałam go za super faceta, z którym mogłoby coś naprawdę fajnego wyjść. Ale znając mnie i moją szczególnie wtedy jeszcze wzmożoną nachalność (nieco się uspokoiłam teraz) nie chciałam niczego zaczynać i psuć przy okazji niepowodzenia relacji z naszymi wspólnymi znajomymi. A że widywaliśmy się rzadko, nawet nie miałam takiej mocy przebicia, by go olśnić w 5 sekund. Tak wiec zostawiłam sprawę z nim i skupiłam się na toksycznym zapatrzeniu się w innego w tym czasie faceta, za którym szalałam, i o którym chciałam zapomnieć. Jednak los zrobił psikusa. Podczas pewnego wyjazdu ze znajomymi na weekend coś między nami pękło, coś się zaczęło. Było super. Pokazał mi, że facet może traktować mnie zupelnie inaczej, niż dotychczas. Byliśmy ze sobą, jednak po krótkim czasie zdarzyło się to, czego się najbardziej obawiałam - zostawił mnie. Nie potrafiłam tego w ogóle zrozumieć. Zawaliło mi się wszystko. Próbowałam to jakoś objąć rozumem i wtedy dostałam olśnienia. Takie głupie uczucie i instynkt (do tej pory mnie nie zawiódł, wiec mu ufam). Nie chcę nikogo poza nim. W bardzo krótkim czasie zmienił wiele w moim życiu, co jest również niepojęte, bo jak jedna osoba w ciągu miesiąca może ci wywrócić świat do góry nogami. Ale jak to ze mną bywa, nie potrafię oddalić się od kogoś na kim mi zależy. We mnie zawsze jest nadzieja i zawsze próbuję walczyć.
Szukałam wsparcia wśród znajomych. Jak się okazało, część z nich, nasza wspólna, odwróciła się. Nie dostałam od nich po pierwsze wsparcia, po drugie uciekł kontakt (nie pierwszy raz mi się wali kontakt z bliskimi mi ludźmi). Część znajomych mogę przeboleć, bo nie byłam z nimi aż tak blisko, chociaż przykro. Najbardziej przykre okazuje się, że wśród nich jest bardzo bliski kumpel, jak przyjaciel. Na moje problemy zareagował: mam to w d...e, radź sobie sama. Nie ukrywam, że koszmarnie się teraz czuję.
Wtedy też pomyślałam, że jest jedna jedyna Osoba, która może mi pomoc, a jest nią Bóg. Jak nigdy zaczęłam strasznie pilnować żeby iść do kościoła. Jak nigdy pamiętać o modlitwie rano i wieczorem, jest mi źle jak tego nie zrobię. Ale czy mogę prosić Boga o pomoc? Bo to, że On mi pomoże, jestem tego pewna. Moja niepewność dotyczy czy jestem godna. Wcześniej stroniłam od kościoła. Wierzyłam w Boga, też miałam zachwiania wiary, ale wierzyłam. Ale uważałam że Go nie potrzebuję. Że z moimi problemami poradzę sobie sama. Nie chciałam Jego pomocy. Samo moje zdanie na Jego temat może być krzywdzące (mój obraz Boga różni się od tego co przedstawiają chrześcijanie). Naprawdę chcę żeby mi pomógł, ale boję się, że uzna iż nie jestem godna by On spełnił moją prośbę. Pragnę tego jak niczego innego. Z wieloma sprawami poradzę sobie sama. Jednak tę powierzam całkowicie Bogu. Wspominany K. Jest dla mnie całym światem. Chce z nim być, urodzić mu dzieci, zestarzeć się.
Oczywiście to nie jest tak, że sprawę powierzam Bogu i nic nie robię. Staram się utrzymywać z nim kontakt. Spotykamy się co jakiś czas. Ale pojawia się kolejny problem, gdyż teraz spotyka się z inną dziewczyną. Twierdzi, że nie jest do końca super, ale dobrze się z nią czuje. Mimo wszystko w takiej sytuacji czuję się zupelnie bezradna. Bo nie mogę o niego w pełni zawalczyć, nie mogę zrobić wielu rzeczy wobec niego. Pozostają tylko koleżeńskie spotkania. To jest jedyny sposób w jaki mogę o niego zawalczyć. A chcę, bo wierze, że warto. Ta znajomość, to nie zauroczenie, to co innego. Wierze, że chcę być albo z nim do końca życia, albo pozostanę sama. Wierze, że to jest ta jedyna prawdziwa miłość.
Nie mogę się poddać. Chociaż jest mi strasznie trudno. Nie wiem jak długo wytrzymam przed ludźmi, że wszystko jest ok. Tylko nieliczne osoby wiedza, jak bardzo jest mi źle. Nie wiem, czy któregoś dnia nie wytrzymam i zwyczajnie zniknę. Na razie o tym nie myślę. Na razie próbuję jeszcze walczyć. Sami chyba pomyślicie, że jestem głupia i naiwna, ale gdyby cofnąć czas i zaczai to jeszcze raz, postąpiłabym zupelnie tak samo. Pozdrawiam.
|
|