Autor: bardzo_zagubiony (---.netia.com.pl)
Data: 2007-09-07 15:24
ale właśnie problem polega na tym, że próbowałem jej coś o tym powiedzieć i zawsze kończyło się tym, że ona obruszała się, że prawię jej kazania.
I nie chodzi tu o to, że mówiłem "jesteś taka, taka i taka i tak nie powinno być". W żadnym razie. To co zawsze chciałem jej powiedzieć to były rzeczy, które czuję, że są głęboko we mnie, rzeczy w które wierzę, i co do których czuję, że kształtują _mi_ życie tak, że jest ono najpełniejsze. I chciałem jej pokazać, że może mogłaby spróbować trochę z tego chociaż przemyśleć, zastanowić się nad tym, co jest cenne w życiu, a co nie. I prawie zawsze widziałem, że daje mi do zrozumienia, że męczą ją takie rozmowy. Jeśli nie słowem to zachowaniem. Nie wiem. Może po prostu nie potrafię tak rozmawiać.
Cóż, czas pokaże. Oświadczyć się nie oświadczyłem. I nie zrobię tego. Emocje opadły. Pojawił się teraz trochę żal do niej, że zostałem tak potraktowany, że przez takie coś mnie (nas) przeciągnęła i że do tego doprowadziła. Nie wiem czy jest gdzieś moja wina, ale patrząc wstecz trudno jest mi ją dostrzec. Może tylko względem tego, że byłem za bardzo pobłażliwy i za często stosowałem filozofię "chciej żeby było dobrze to będzie dobrze". To jest nieprawda.
Wiem, że ten żal i niechęć która się pojawia nie pomagają mi w powrocie do tego co było. Ale dostrzegam, że skoro to wszystko stało się dokładnie w TEN sposób to może wcale tego nie powinienem chcieć.
Boję się jedynie o nią, bo prawdopodobnie zrobi coś głupiego. Ona rzeczywiście chyba się "nauczyła", że w miłości chodzi o to, żeby były "przyjemne" emocje. Nie do końca wprawdzie, bo wiele, wiele razy pokazywała mi, że potrafi i chce się troszczyć właśnie o te ważniejsze rzeczy - takie, które łączą ludzi i sprawiają, że jest się ze sobą latami. Tyle tylko, że w takiej sytuacji - stresu, smutku, żalów jakichś wzajemnych - każdy popada w skrajności (albo przeskakuje między nimi). I ona właśnie dryfuje w kierunku tego "lekkiego" podejścia do emocji, uczuć i relacji międzyludzkich. Boję się, bo:
- ktoś ją może skrzywdzić
- ona sama skrzywdzić się da, będzie tego chciała, bo będzie uważała, że tak ma być
Nie chcę brzmieć jak jakiś egocentryk, który uważa, że jest najwspanialszym i najcudniejszym facetem na świecie. Tyle, że wiem, że to co nam się wydarzyło było momentami wspaniałe. I wiem, widziałem wiele już takich sytuacji - znajomych i nieznajomych. I dlatego domyślam się, że ona będzie chciała może wrócić za jakiś czas. Skruszona. Pragnąca tego, aby to wszystko co (chyba) mieliśmy wróciło: zaufanie, szczerość, troska o siebie. Ale... nie wiem czy będę jej potrafił wybaczyć cokolwiek, co miałoby się stać. Nie wiem, czy zniżanie siebie do takiego poziomu ("miłego faceta" - prawie że lekceważącego problemy) da nam zbudowanie tego o co naprawdę w życiu chodzi. I nie rozumiem powodów dla których ona może chcieć nas wpakować w to wszystko.
Boję się o nią. Zmarnuje sobie życie, a ja nie będę miał prawa się wtrącać.
PS. Tak to ja jestem w tym związku bardziej ciągnącym do kościoła. To ja (paradoks) zawsze chciałem bardziej rozmawiać "o nas". Ona jest bardzo zdystansowana do wiary. Nie atakuje ani nie jest niechętna moim poglądom, ale ktoś ją w jakiś sposób kiedyś mocno "walnął" od tej strony i jest w niej jakaś zadra, której nie chce poruszać. Cóż, pozostaje mi postawić na wolność i żyć wierząc w to wszystko, co jest najważniejsze.
|
|