Autor: helena (---.tvk.torun.pl)
Data: 2013-05-10 15:48
Dziękuję wszystkim za odpowiedzi i za dodanie mi otuchy. Co do tego "przywykania" - już myślałam, że przywykli, ale jak jest naprawdę okazuje się w sytuacjach, gdy wiara wymaga ode mnie opowiedzenia się po konkretnej stronie. Wydaje mi się, że czują się wtedy oskarżani przeze mnie i stąd taka wściekłość. Nie widzą mnie na co dzień modlącej się, chodzącej do Kościoła, prawie się nie odzywam na ten temat niepytana. Trudno mi dać im do zrozumienia, że ja nimi nie gardzę, tylko nie chcę żyć tak jak oni. Sama z kolei czuję się pogardzana przez nich. Bardzo bym chciała szczerej rozmowy, ale mimo że spokojnie mówię te wszystkie rzeczy o szacunku, prawie do wiary, itd., to kończy się wyzwiskami.Wiem, że w chrześcijaństwie nie chodzi o samozbawienie, żebyśmy byli perfekcjonistami skupionymi na własnej doskonałości, ale bardzo chciałabym im pokazać, że mi na nich zależy, a moje nieudolne próby życia w zgodzie z przykazaniami nie są po to, żeby im pokazać jaka jestem święta a oni grzeszni, tylko wierzę, że żyjąc w ten sposób zbliżamy się do Miłości. Kompletnie mi to jednak nie wychodzi. Czuję, że cokolwiek bym nie zrobiła, to będę "ta głupsza i nawiedzona", bo liczę się bardziej z Kościołem niż "z własnym rozumem". Chciałabym się z nimi przyjaźnić i rozmawiać o różnych rzeczach, ale nie potrafię, bo czuję od nich lekceważenie i nie mam ochoty się otwierać ani próbować sprawić, żeby oni się otworzyli. Nie chodzi już nawet o rozmowy o wierze, ale o jakiekolwiek.
|
|