Autor: Michał (---.bnet.pl)
Data: 2011-02-25 20:27
A' propos kursów. Znam jednego prezesa (z chrześcijańskiego towarzystwa zresztą, ale ze spółki pijawki, której działalność oczywiście nie ma nic wspólnego z nazwą i statutem (nie bądźmy drobiazgowi), dojącej państwowego molocha, jednego z tych o których głośno i w których panuje powszechne: "ni moge"), po kursach interpersonalnych, który czego się nauczył, musiał zaraz przećwiczyć na kim popadło, (czasem padało na mnie). Jak by określić jego stosunek do, powiedzmy petenta (czasem partnera, czasem kontrahenta)? Oczywiście instrumentalny, nie ma kwestii, to wynika z definicji stworzonej przez niego firmy pijawki no i charakteru molocha państwowego, które jak wiadomo są po to, by je doić jak prosięta maciorę, ale należałoby to ująć w ten sposób: prezes twoim najlepszym przyjacielem, prezes twoim bratem - łatą, prezes twoim swatem i twoim tatą. Jowialny, przyjacielski, zainteresowany wszystkimi twoimi problemami i rodzinnymi i zawodowymi, wie wszystko o twoich dzieciach i żonie, choć niekoniecznie pamięta twoje nazwisko. Pytanie brzmi: ile to kosztuje? Odpowiedź: słono. Mniej więcej tyle co odwiedziny Kubusia u Królika. Zostałeś dokładnie sprawdzony i ogolony do zera. Ale za to jaki szczęśliwy! Jako, że ta serdeczność i przyjaźń nieco jednak wyuczone, zdarzało mi się mówić: no już dobrze Panie Prezesie, już Pan sobie na mnie potrenował, teraz niech Pan znajdzie inny obiekt westchnień, bo jeszcze sobie coś pomyślę. Zwykle działało, ale nie zawsze. Przyzwyczajenie drugą naturą. Zresztą podejrzewam, że Prezes albo nie pamiętał, albo sprawdzał, czy ja zapomniałem. Czasem pozory mylą, a kursy interpersonalne sprzyjają pomyłkom.
Trenujcie moje Panie, trenujcie, tylko pamiętajcie, że to żywy człowiek. A na kim, jak nie na rodzicach? (Jeszcze sobie pomyślą, że to miłość szczera)
|
|