Autor: Gośka1981 (---.dynamic.chello.pl)
Data: 2011-10-21 17:46
To nie tak. Nie chcę pisać o grzechu, który sprawia, że nie otrzymam rozgrzeszenia. Pewnie parę osób orientuje się, pamiętając być może moje dawniejsze posty, ale to nie jest tak, Panie "xc", że idę do spowiedzi - postanawiam poprawę - upadam - idę do spowiedzi. Tak powinno wyglądać życie chrześcijanina, który po prostu grzeszny jest i na to rady nie ma. Tak powinno wyglądać, w tym sensie, że kiedy będąc w stanie łaski uświęcającej UPADNIE, to idzie do spowiedzi i próbuje dalej, postanawiając poprawę. Robiłam podobnie przez lata, z tym, że popełniałam grzech śmiertelny po paru dniach od spowiedzi i przez kolejnych kilka tygodni/m-cy trwałam w takim stanie, popadając w coraz to większe zniechęcenie i mnóstwo kolejnych grzechów śmiertelnych. Jednak zasadniczą sprawą jest tu ten UPADEK. Bo niestety, ale w moim przypadku to nie są upadki. To jest świadoma decyzja - po prostu wiem, że nadal będzie z tym konkretnym grzechem tak, jak do tej pory. O to chodzi właśnie. Nie o to, że upadam, więc powstaję, spowiadam się, idę dalej, a o to, że idąc do spowiedzi musiałabym powiedzieć: "nie postanowię poprawy, bo niestety, ale z tej konkretnej sytuacji nie widzę dobrego dla siebie wyjścia, po prostu musi zostać tak, jak jest, nie podejmę żadnych kroków, żeby to zmienić, bo jest to nierealne." Myślę, że ksiądz nie powinien udzielać rozgrzeszenia osobie, która tak się nastawia. Rozgrzeszenie otrzymywałam zawsze, bo mówiłam: "postanawiam poprawę", choć akcentowałam, że" NIE WIEM JAK BĘDZIE Z TYM DALEJ, MOGĘ SPRÓBOWAĆ, ALE RACZEJ JESTEM ZDANIA, ŻE BĘDZIE TAK, JAK BYŁO. ALE DOBRZE, SPRÓBUJĘ. CHOĆ WIEM JAK TO BĘDZIE DALEJ, POSTARAM SIĘ..." Dziś wiem, że tak naprawdę wiedziałam, iż nie porzucę tego grzechu. Starałam się wtedy, w momencie spowiedzi, naprawdę obiecać tę poprawę, tę chęć przemiany tej konkretnej rzeczy w moim życiu, ale nigdy mi to nie wyszło "w praniu", bo zawsze dawałam za wygraną, nawet nie upadałam, tylko po prostu poddawałam się. Choć dziś zastanawiam się, czy to nie był strach przed nieotrzymaniem rozgrzeszenia, bo w jakimś stopniu był na pewno.
Dla mnie upadek jest wtedy, kiedy ktoś, kto kradł idzie na zakupy z silnym postanowieniem, że kraść nie chce już nigdy więcej, a jednak w sklepie nie daje rady i wkłada sobie coś za pazuchę. Natomiast, jeśli taki ktoś jest na zakupach, kusi go wszystko, co widzi i w końcu mówi: "chrzanię to, biorę, co mi zależy? Nie widzę innego wyjścia, muszę to robić, taki już jestem, nic z tym nie zrobię" - to już upadkiem nie jest. Może niezbyt fortunne porównanie, ale takie mi przyszło na myśl.
Powiem tak: Mam na sumieniu wiele grzechów ciężkich i jestem skłonna stwierdzić, że w zasadzie z każdym z tych grzechów mogłabym walczyć, mogłabym się starać, a wtedy popełnienie ich byłoby upadkiem, z którego mogłabym powstać. Oprócz jednej sprawy. Bo ta jedna sprawa nie jest upadkiem.
Co do tego "kierownictwa duchowego", które rzeczywiście niefortunnie nazwałam, to chybiony pomysł.
Myślałam o rozmowie z księdzem na temat swojej wiary, a raczej niewiary w bardzo wiele dogmatów katolickich. O niewierze w czyściec, o nieuznawaniu objawień, kłaniania się figurom, czy chodzenia na kolanach wokół obrazów, o koronowaniu obrazów na przykład, o modlitwie za zmarłych, o wiecznym dziewictwie Maryi, czy generalnie kulcie maryjnym, o nazywaniu Maryi "królową nieba", "naszą Panią", "jedyną nadzieją człowieka grzesznego". Chciałam, żeby wyjaśniono mi parę rzeczy, chciałam na pewno trochę konstruktywnej polemiki, bo nie ukrywam, że jestem trudnym przypadkiem w "te klocki", że tak powiem - niereformowalnym przypadkiem. Dlatego też chciałam, żeby to była osoba duchowna, nie świecki teolog. Ale skoro i tak nie żyję tym, czego naucza Pismo Święte (a uważam, że jest rozbieżność między Pismem Świętym, a nauką KK), to po co mi taka rozmowa? Jałowe pogadanie i zabranie czasu człowiekowi, który czasu na pewno nie ma w nadmiarze.
Na koniec dodam jedynie, że są chyba cztery rzeczy, które mnie trzymają przy KK.
Pierwsza to wiara w obecność Pana Jezusa w Najświętszym Sakramencie, nie potrafię w to nie wierzyć, choć i tu bywają wątpliwości, ale nie potrafię nie paść na kolana, nie potrafię.
Druga to wszystkie cuda, charyzmaty, dary Ducha Świętego udzielane ludziom, zbyt wiele w swoim życiu widziałam, słyszałam i czytałam i to właśnie powoduje, że się gubię, że nie może nie być miły Bogu Kościół, w którym widocznie działa Duch Święty, a jednocześnie jak słyszę: "o Pani nasza, Królowo nieba, Nadziejo życia.", czy "jedyna ucieczko człowieka grzesznego", to coś się we mnie łamie, buntuje, zapala się czerwone światełko.
Trzecia to spowiedź - niby nie żyję sakramentami, ale nie wyobrażam sobie, żeby spowiedź nie istniała.
Czwarta to jakaś kompletnie irracjonalna miłość do tego Kościoła. Po prostu kocham ten Kościół. Chyba sama nie wiem dlaczego.
|
|