Autor: Marek (193.238.94.---)
Data: 2012-01-10 19:45
Witam, kilka lat temu otrzymałem od Boga powołanie do życia w małżeństwie (choć jeszcze nie jestem żonaty). Bóg postawił tez na mojej drodze konkretną osobę, moją narzeczoną, która sprawiła, że moja bliskość w stosunku do Boga jeszcze się zwiększyła. Pamiętam niezwykłe doświadczenie, kiedy czytając Pismo Święte, natrafiłem na fragment 1 Kor 13: "miłość nigdy się nie kończy". Ogarnęła mnie wielka radość, bo poczułem, że to jest droga, którą Bóg dla mnie wybrał. Później czułem też, że z dnia na dzień, im więcej się modlę, tym bardziej sam Bóg jest źródłem jedności i miłości między mną a moją narzeczoną. Tak to trwało.
Ale wczoraj przeczytałem pewne świadectwo, które mnie bardzo zaniepokoiło. Jest to świadectwo małżonki, która podjęła decyzję o życiu w zakonie. Czytam: "Z tajemnych głębin biły pragnienia, tęsknoty oddania się Bogu, wierniej łączenia się z Nim, częściej, goręcej. Jak niknąca i powracająca fala zalewała duszę pociągająca Jezusowa Łaska. Byłam sama sobie świadkiem, życie moje szło podwójnym korytem: jedno zewnętrzne oddane całkiem tej przeogromnej Miłości, która coraz ściślej z Mężem mnie jednoczyła – drugie wewnętrzne, porywające mnie poza krąg ziemskiego przywiązania (...) i powolutku coraz jaśniej rozumiałam, że miłość ludzka musi ustąpić... (...) Pamiętam z jakim dziwnym lękiem w Wlk. Tygodniu raptem stanęłam przed tą prawdą: Kostuś choć po Bożemu kochany, jest przeszkodą do oddania się Bogu. Czy można to napisać, że mnie to bolało, jakoś żal serce ścisnął o moje Kochanie – dziwne uczucie mną owładnęło. (...) Chrystus był między nami, stopniowo coraz wyraźniej Go widziałam, aż zupełnie Kostusia sobą zakrył... Nie ma mojego kochania... chwilami mówię to sobie i nie wierzę. A jednak, jednak tak zupełnie co innego ze mnie się robi, tyle zmian, a ja jeszcze wierzyć nie mogę, że zabrano mi tego, którego tak bezmiernie kochałam, to moje wymarzone jedyne szczęście".
Czytając te słowa, widziałem kogoś podobnego do mnie: kogoś, kto Boga uczynił podstawą swojej miłości do ukochanej osoby. A jednak ta miłość się skończyła. Chcąc być jak najbardziej fair wobec Boga, zacząłem pytać, czy Jego miłość wymaga porzucenia miłości do człowieka? A przecież jasno poczułem samo serce mojego powołania od Niego: "miłość nigdy się nie kończy". Jak poradzić sobie z tym dysonansem? Proszę o pomoc.
|
|