Autor: Z. (---.dynamic.chello.pl)
Data: 2013-03-21 12:51
Często podczas różnych spotkań charyzmatycznych słyszy się, że trzeba się otworzyć, pozwolić porwać, często ludzie są wzywani do tego, aby klaskać, podnosić ręce, tańczyć, chociażby podczas mszy z modlitwą o uzdrowienie. Ok, rozumiem, że to emocje, doświadczyłam tego. Ale nie każdy jest człowiekiem, którego stać na takie "głupstwa". Nie każdy jest tak otwarty, nie każdy potrafi się uzewnętrznić, niektórzy z natury są po prostu zamknięci w sobie, poważni, cisi. Należę do takich osób i chyba na siłę próbowałam to zmienić. Wydawało mi się, że to jest to, że w ten sposób stanę się osobą bardziej otwartą, na ludzi i Boga, no i te emocje, emocje, emocje. Na nich mimo, że nie chciałam, budowałam wiarę, bo będąc na tych spotkaniach ciężko jest nie ulec atmosferze. Życie stało się bardziej wygodne, lepsze, bo przecież Bóg jest zawsze obok, zrobię po ludzku co mogę, a o resztę niech się On pomartwi. Ale jakże moja wiara jest krucha, mimo tego wszystkiego w czym brałam udział, skoro nagle tyle wątpliwości z moim życiu. Chyba za bardzo chciałam, chciałam się zmienić, otworzyć, poznać nowych ludzi, ludzi uduchowionych. A ja się do tego zwyczajnie chyba nie nadaję, do tego całego podnoszenia rączek itd. Najbardziej boli mnie to, że z tego co miałam okazję słyszeć podczas tych wszystkich spotkań wynika, iż tacy ludzie jak ja - zamknięci, poważni powinni się zmienić, zrobić jakąś głupotę, być jak inni. Mam poczucie, że być może nie chcąc się zmienić odrzucam Boga, że podporządkowuje się zdrowemu rozsądkowi, który mówi - nie wymachuj rękoma, nie wydurniaj się, to nie dla ciebie. A przecież to wszystko jest uwielbieniem, więc może nie chcę, nie potrafię wielbić Boga? Może nie chcę zrezygnować z siebie dla Niego? Może gdyby mi zależało potrafiłabym się przełamać? Czy naprawdę ludzie, którzy starają się żyć dobrze, ale nie należą do żadnej wspólnoty, wolą się, że tak powiem, nie wygłupiać są zamknięci na Boga? Niestety, ale tak na to teraz patrzę, po tych wszystkich porywających kazaniach, modlitwach, spotkaniach. A przecież jeszcze 60 lat temu nie było Odnowy w Duchu Świętym itd., więc jak, Bóg nie uzdrawiał, nie uwalniał? Wiara ludzi była słabsza? Bo może bez emocji? W mojej parafii np. nie ma żadnej wspólnoty, wiele osób nigdy nie słyszało o czymś takim jak charyzmaty, ich wiara jest prosta, poważna, ale czy przez to gorsza? A może przez to, że mam okazję w tych wszystkich spotkaniach uczestniczyć i regularnie uczestniczyłam, poznałam środowisko są wobec mnie jakieś inne wymagania? Powiedzmy, że ktoś się z tym nie spotkał - ok, nie zna, nie wie, chodzi sobie w niedzielę do kościoła i jest ok. A ktoś brał w tym udział, rezygnuje, bo czuje, że nie do końca chyba potrafi się w tym odnaleźć i tak jak ja ma wyrzuty sumienia, że odrzuca jakąś łaskę, że Bóg przychodzi a ja mówię - nie dzięki, wystarczy mi "normalna" Eucharystia. Niestety takie mam odczucia po około rocznym, czyli dosyć krótkim kontakcie ze środowiskiem charyzmatycznym. Czuję się jakbym zdradziła Boga, powiedziała mu NIE, odrzuciła go, oddaliła się i nie wiem co jeszcze. Z drugiej strony boję się, że na dłuższą metę zabraknie emocji, a moja wiara przez to całkowicie się załamie.
Wybaczcie, że się rozpisałam, ale gdzieś musiałam to z siebie wyrzucić, bo już zwyczajnie nie wyrabiam.
|
|