Autor: Beata (---.ssp.dialog.net.pl)
Data: 2013-04-30 09:00
Nie żyłam zgodnie z wolą Bożą. Wychowana przez ateistów, dla których czystość przedmałżeńska to jakieś dziwne i nieznane słowa, od małego słyszałam tylko tyle, że mam się zabezpieczać. Nie otrzymałam w dzieciństwie miłości rodziców, walczę o ich akceptację nawet w dorosłym życiu. Do sakramentów przystępowałam "bo tak wypada", bo babcia chciała, bym poszła do komunii i przystąpiła do bierzmowania, jednak nikt nie dbał o moje religijne wychowanie, bo i kto? Dziadkowie po rozwodzie, z którymi mieszkałam większą część życia? Moja edukacja religijna opierała się na lekcjach religii, na których katechetki i księża głównie kazali uczyć się na pamięć grzechów i innych formułek, nie wyjaśniając ich; w domu słyszałam tylko, że trzeba zmawiać "wieczny odpoczynek" za zmarłych. Bóg-Ojciec, Jezus- Odkupiciel- to były tylko słowa, puste, abstrakcyjne. Gdy w wieku nastoletnim na wiele lat przestałam chodzić do Kościoła usłyszałam tylko " Twoja decyzja, okej". Moi weekendowi rodzice wkładali mi wciąż do głowy, że religia to opium dla mas, Kościół jest be, księża to pedofile i złodzieje, etc. Nigdy nie należałam do Oazy, moje modlitwy ograniczały się do "odklepania" Zdrowaś Maryjo, bo tak wypada ( babcia), przy jednoczesnym " nie wierz w te bzdury" (rodzice). Nikt nie mówił mi o Bożym Miłosierdziu, katechetki na religii straszyły piekłem za kłamanie rodzicom i nie zjedzenie owsianki. Zrobiłam w życiu całą masę złych rzeczy, by w końcu ostatecznie upaść i się podnieść. Wydawało mi się, że odkryłam Boga. Zaczęłam się modlić, chodzić na Mszę, czytać Pismo. Nagle moje życie wydało mi się dużo radośniejsze, bo miałam poczucie, że Bóg mnie kocha, jestem jego dzieckiem, umiłowanym dzieckiem. Im więcej jednak czasu mija tym bardziej czuję, że to wszystko na nic. Nie mam zakodowanego nawyku modlenia się- rano wstaję, piję kawę i dopiero w autobusie przypominam sobie, że gdzieśtam jest Pan i czeka. Są Msze, na których uczestniczę aktywnie, ale są i takie, które mnie po prostu nudzą. Staram się powiększać swoją wiedzę religijną, ale wciąż jest tyle rzeczy, których nie wiem... Na forum widzę, że dla młodych mężczyzn ich przyszła zona winna przede wszystkim być dziewicą, a ja przestałam nią być 9 lat temu. Mam znajomych z grupy doszpasterskiej, jednocześnie moim najlepszym przyjacielem jest gej, którego znam od wielu lat i kocham jak brata. Patrząc na ludzi gorliwie wierzących czuję złą zazdrość, bo mnie tak nie wychowano, bo odkrywam to, co dla nich jest pewnikiem, czymś normalnym. Jak mam iść za Jezusem, którego chyba wciąż nie rozumiem? Nie doświadczam żadnego wzruszenia podczas Eucharystii, przyjmuję ją rozumem- to jest pokarm dla duszy, tak? Cała moja wiara opiera się na rozumie- jest Bóg, jest naszym Ojcem a Chrystus umarł za nas na krzyżu. Wiem to, ale chyba wciąż nie rozumiem, nie wzrusza mnie to, nie potrafię się np. smucić w Wielki Piątek. Prosiłam Chrystusa, by zamieszkał w moim sercu i pomógł mi wyplenić z niego zło, a jednak grzeszę nieustannie w różnych aspektach. Wiecie dlaczego? Z przyzwyczajenia. Nie widzę moralnej winy w tak wielu grzesznych rzeczach- na przykłam w drobnym kłamstwie. Dlaczego Bóg nie pozwolił mi się odkryć wcześniej, nim zrobiłam tyle złego? Dlaczego wciąż grzeszę? Jestem chyba już tym zmęczona, bo nie czuję się kochanym dzieckiem Bożym tylko kimś skazanym na porażkę. Jak to Bóg kocha nas wszystkich, skoro wokół mnie wierzących jest jak na lekarstwo, skoro sama muszę go mozolnie odkrywać? Jak mam nie popełniać zła skoro wychowano mnie tak a nie inaczej i tak ciężko mi rozróżnić co jest dobre a co nie? Brakuje mi gorliwości w modlitwie, brakuje mi zrozumienia Boga, brakuje mi samego Boga w moim życiu. Co z tego, ze zmawiam koronkę, skoro ja NIE CZUJĘ wewnętrznie, że on naprawdę za nas cierpiał? Czuję się przegrana, zupełnie przegrana i nie wiem, po co wszystko, po co ta modlitwa. Podobno Bóg potrafi przemieć zło w dobro- i okej, bujna przeszłość pozwala mi nie oceniać ludzi, ale jakie mam szanse na szczęśliwe małżeństwo? Mam kogoś i jestem szczęśliwa, w planach jest ślub, są dzieci- cała gromadka. Przyznałam się do wszystkiego mojemu lubemu, zna całą moją przeszłość. Jestem pierwszą kobietą w życiu tego człowieka, przede mną nie był nawet na rance. Nie potępia mnie, choć nieco uderzył go fakt, ilu miałam wcześniej, ale docenia to, że wyrwałam się z bagna. Ja sama jednak nie czuję się go godna, bo on jest nieskalany, czysty, ma takie dobre i wrażliwe serce, tymczasem ja czuję się zbrukana, zła. Tak samo odczuwam relację z Bogiem. Zagubiłam się już sama w sobie i chyba tracę wiarę. A wiara była tym, co trzymało mnie jeszcze w stanie względnego szczęścia.
|
|