Autor: Kasia (---.dynamic.gprs.plus.pl)
Data: 2015-12-24 23:12
Witam. Mam pewien problem i liczę, że może u Was dostanę jakąś wskazówkę. Zawsze wierzyłam w Boga, ale mijałam się z Nim. Wiele razy uratował mi życie, wyciagał wręcz z bagna za uszy, bo wiele mogło skonczyć się źle. Moje życie od 13stego roku życia było kompletnie puste, depresja, samookaleczanie, później narkotyki. Miałam pasję, sztuki walki, jazda konna i pisanie, do wszystkiego miałam talent, we wszystkim mogłam się rozwijać, ale przez narkotyki zaprzepaściłam to. Zdawałam z klasy do klasy, bo zawsze stało się coś, co mnie na moment otrzeźwiło i przestawałam. W końcu "zakochałam się". Po roku zaszłam w ciąże i można mówić co się chce, ale dziecko uratowało mi życie. Przestałam ćpać i więcej narkotyków nie ruszyłam, bo mogłam niszczyć siebie, ale niewinnej istoty nie. Mimo to miałam depresje, chodziłam na terapie, pomoc rodziców okazała się bezcenna, czasem zahaczyłam o Kościół, byłam u spowiedzi po której poczułam się lepiej, ale wszystko na chwilę. Ojciec Kacpra wyjechał do ośrodka odwykowego i spędził tam rok. Kiedy wyszedł zeszliśmy się, ale to był bardzo skomplikowany związek. Wiele niepewności, hustawek nastrojów, nienawidziłam siebie za wszystko, cos mi uparcie mówiło, że nie mam prawa prosić o nic Boga, bo się od Niego kiedyś odwróciłam, a jednocześnie pojawiał się ten dobry głos, który pchał mnie na przód, dzieki któremu jakoś się podnosiłam, był zawsze w fatalnych momentach, czasem wręcz krzyczał, ale wtedy byłam w stanie ogarnąć mojego ukochanego tak, że wszystko na trochę się normowało. Jednak to życie było jakieś puste, czegoś wciąż mi brakowało, zastanawiałam się dlaczego po prostu nie umiem cieszyć się tym, co mam? co jest ze mną nie tak?
W sierpniu tego roku przeprowadziłam się do M. przez dobre trzy lata żylismy na odległość, co jakiś czas się spotykając na dłużej. Z czasem zaczęło sie układać, on dostał dobrą prace w której może się rozwijać i wiązać z nią przyszlośc, a w przeciągu tych kilku lat zmieniał prace co trochę, przyjęli dziecko do przedszkola i mieszkanie które wynajeliśmy w pewnym sensie przyszło do nas samo :) rodzice pogodzili sie z tym, że wyjadę, zapomnieli o tym co było złe pozwalając nam zacząć jeszcze raz. Na początku było dobrze, ale póxniej miałam wrażenie jakby była powtórka z rozrywki: beznadziejne kłotnie, często o seks, bo ja nie chciałam, bo chciałam, żeby w naszym życiu było coś więcej, a dla niego seks dobry na wszystko: stresy, złe samopoczucie, wyładowanie się. Ja tak nie chciałam. Komunikacja kulała, potrafił zamknąć mi usta jednym słowem, byłam bardzo nieszczęsliwa, dziecko skołowane. Zastanawiałam się i po co to wszystko skoro nie umiemy życ razem? Wrócic do domu? Jak walczyć, kiedy coraz bardziej traciłam do siebie szacunek? Przyjechałam do domu na troche. Kiedy weszłam do pokoju na półce znalazłam różaniec. Pytałam wszystkich czyj to, ale nikt nie wiedział. W końcu jak byłam juz mocno zdołowana postawą M, wziełam różaniec do ręki i stało się coś... Poczułam takie ciepło w sercu, łzy zaczęły mi płynąć i przytuliłam go do policzka. Zrozumiałam, że tu jest wszystko to, czego pragnełam, cała ta miłośc której mi w życiu brakowało. Dużo zaczęło się zmieniać odkąd ja zaczęłam sie modlić, chodzic do kościoła. Jestem pewniejsza siebie, sprawy materialne nie mają dla mnie takiego znaczenia jak wcześniej, nie boje się powiedzieć M, co myślę, nie boję sie Mu przeciwstawić...jestem inna, bardziej otwarta, szczęsliwsza, jakby otworzyły mi się oczy. Ale z M, jest coraz gorzej. wpada w straszną depresje. Zabrałam go na msze o uzdrowienie, uciekł po godzinie, ja zostałam, chłonełam wszystko co się tam działo. Jestem jakoś silniejsza, poszłam do spowiedzi i tu zaczynaja się schody. Wyspowiadałam się ze swojego życia, szczerze, nie mogłam powstrzymać łez. Rozgrzeszenia nie dostałam. W tej tęsknocie za Bogiem nie pomyślałam, że go nie dostanę, choć to było przecież oczywiste: zyłam w nieformalnym związku, ale ksiądz był bardzo miły, dodawał mi nadzieji, kazał nie ustawać w modlitwie, no i pobrać sie. Czasem moja postawa pomaga M, potrafię go zmotywować, pocieszyć, wyciagnąc z doła, modlę się, znajduje w tym ukojenie. Wszystko jest okay, dopóki nie wyciaga sprawy z seksem. Mówi, że przesadzam z tym Bogiem, że on tez wierzy, ale bez przesady, że to normalne, że ludzie się kochają. Próbuje mu mowic o tym, czego doświadczyłam, co się zmieniło, żeby poszedł ze mną do Kościoła i nic. Karze mi przestać, nie namawiać. Mam do niego cierpliwośc, ogrom cierpliwości jaką miałam tylko będąc dzieckiem, kiedy czuję złość czy zniechęcenie po prostu sięgam po różaniec albo zwracam sie do Boga, ale nie ulegam, nie chce. Czuję, że nie powinnam go zostawiać, ale im bliżej jestem Boga, tym bardziej M sie ode mnie oddala. Pragnę iśc do spowiedzi, pojednac się z Nim i nie wiem co mam zrobić. Coś mi karze czekać, cierpliwie, obstawiać przy swoim, że M mnie potrzebuje, ale byłabym gotowa M zostawić, a jednak sumienie mi nie pozwala. Przeszliśmy długą drogę i wiem, że wszystkie problemy wynikały z braku Boga w naszym życiu, ale mam przeczucie, ze On nie pozwala nam zginąć, czuję, ze nad nami czuwa, bo zawsze w życiu mieliśmy jakiegoś "farta", że nie spotkały nas większe konsekwencje naszych czynów. Planowaliśmy ślub. Cichy, tylko rodzice, świadkowie. A on teraz mówi, że nie jest przekonany czy to dobry pomysł. No i sama nie wiem. Ufam Panu, czytam Pismo Święte i mówie M, że tu jest wszystko zapisane, cały "przepis na szczęście" to Bóg, to miłość do Niego i życie tak, jak On nam, ludziom nakazał. To mówi, ze jestem jakas nawiedzona, ze mi sie w głowie poprzestawało, że on wierzy, ale bez jaj. Mamy dziecko, które go bardzo kocha, które przeżyło straszną huśtawkę i widzę, że potrzebuje normy. Z drugiej strony ojciec swoimi zmianami nastrojów, w cale mu w tym nie pomaga. A ja po prostu nie wiem co robić.... Odkąd poznałam Boga wszystko w moim życiu się przewartościowało, ale czuję, że bez możliwości komunii i pojednania z Bogiem to wszystko nie ma sensu. Zostawiłabym go i wróciła do domu, tylko nie da się zignorowac tego głosu, który karze mi cierpliwie czekac, w momentach kiedy mówię sobie, że wróce bardzo ciągnie mnie do różanca i wtedy to mija. Znowu jestem nastawiona na "duchowe wspieranie" M. On nie miał dobrego domu, był wręcz z patologii, a Bóg pokazuje jaka jest Miłość, uczy mnie tego. Tylko M jest tak bardzo zatwardziały, że ja chyba nie umiem do niego dotrzeć
Przepraszam, ze tak się rozpisałam, ale nie miałam z kim porozmawiać. Nawet chyba nie wiem czego od Was oczekuje. Ale wygadałam się. Jest wciąż we mnie żal do siebie, że wczesniej, kiedy to było oczywiste, że to Ktoś z Góry ratuje mi tyłek, i podswiadomie dobrze o tym wiedziałam, mijałam to obojętnie. Ale może teraz w jakimś stopniu pokutuje za to?
Ja wiem, że może to trochę zawiłe, ale mam jakiś mętlik w głowie.
Wszystkim czytającym życzę Wesołych Świąt :)
|
|