Autor: Tragarz_zmartwień (---.dynamic.mm.pl)
Data: 2019-12-21 20:38
Małżeństwo w kryzysie od kilku lat. Dwójka dzieci. Dzięki kryzysowi zaczął się mój proces nawracania, który w poczatkowej fazie działał niczym kroplówka podtrzymująca mnie przy nadzeji i życiu. Dużo czytałem, słuchałem kazań księży, wspólnota, nowe znajomości z wartościowymi ludźmi. W momencie, gdy zawalił mi się ten małżeński światek była to dla mnie deska ratunku, która pozwoliła mi trwać i próbować walczyć o małżeństwo.
Kurz nieco opadł, żona została w domu, relacje pozostaly kiepskie a zmiana moich zachowań i zbliżenie do Boga jedynie są dodatkowym źródłem konfliktów.
Mam od kilku miesięcy trudność w utrzymaniu skupienia w modlitwie, funkcjonuję, bo wiem, że to potrzebne i ważne, ale mam coraz mniej sily na to wszystko - opieka nad dziećmi, praca, obowiazki domowe itd. Nie mówiąc już o jakiejś satysfakcji z tego co robię. Nie odczuwam radości, niewiele spraw mnie cieszy. Nie znajduję ukojenia w Bogu i modlitwie.
Czuję jakbym gasl z każdym dniem, nieco pod maską uśmiechniętego taty, który stara się dawać chociaz dzieciom jeszcze zainteresowanie, uśmiech i wsparcie w ich ważnych sprawach.
Zmuszam się często do jakichś działań z nadzieją, że "zaskoczy", że robiąc coś dla siebie poczuję zadowolenie i radość. Robię coś, po czym odechciewa mi się wszystkiego i szybko tracę zapał.
Brakuje mi strasznie drugiego bliskiego człowieka, bliskości, bycia i wspolnego przeżywania życia.
Kiedyś wydawalo mi się, że mam tę bliską osobę w żonie, ale żyłem w nieświadomości i własnej jej projekcji a dzisiaj żyjemy "obok" siebie niczym sąsiedzi z marną nadzieją na poprawę.
Nie umiem wyzbyć sie potrzeby przeżywania życia wspólnie z kimś drugim. Mam takie odczucie, że radość czuję dopiero wtedy, gdy ktoś obok też jest radosny i wspólnie ze mną przeżywa i cieszy się razem ze mną. Nie umiem tez relacji ludzkiej zastąpić wiarą i Bogiem. Jednocześnie jestem zamknięty na ludzi i męczą mnie kontakty powierzchowne. Gdyby nie dzieci to nie wiem, czy nie targnalbym się na życie.
W ostrej fazie kryzysu małżeńskiego chodzilem do psycholog, ale po kilku wizytach i wygadaniu się, co przynosiło mi wówczas również ulgę, nie widzę obecnie celu szukania u tego typu specjalistów pomocy. Słowa nie wypełnią tej mojej wewnetrznej pustki.
Być może nieco to chaotyczne i nie wiadomo o co mi chodzi, ale właśnie nie wiem już co robić, by poczuć się jakoś lepiej. Jak znaleźć sens i radość życia, gdy jej nie potrafię odnaleźć? Gdy mądre słowa, materialy, kazania na ten temat nie pomagają. Jak wrócić do tej radości bycia Bożym dzieckiem, czuć spokój i pogodzenie się z tym co mam.
Jak się zmotywować do działania, do "chcenia" życia.
Wiem, że mam dużo i mam za co dziękować, staram się to robić.
Wiem, że są ludzie w duuuużo trudniejszych sytuacjach. Wiem. Mam od wielu "lepiej", ale mimo wszystko nie daje mi to satysfakcji z życia i nie sprawia, że czuję radość.
Chciałbym być uśmiechniętym i pogodnym człowiekiem, bo wtedy i być może poprawiły by się relacje w małżeństwie. Gorzej jednak właśnie "być"...
|
|